Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Artykuły i komentarze

 
 

Karaś do Strusia po koncercie na podwórku we wsi Dębe:
"Wiesz co... Chłopaki z Na Górze są takie, że jeśli ktoś byłby nawet chujem i ich pozna, to stanie się dobry."

 


Off offów i alternatywa alternatyw... Sex Pistols się skończył... Posłuchajcie zespołu NA GÓRZE! Świetni!

Joanna Sarnecka (komentarz z fejsbuka)

 


Autorka tego artykułu, Agnieszka Świderska, zna nas od lat dziewięćdziesiątych. Była na większości naszych koncertów, które graliśmy w Pile i okolicach - nie dlatego, że "musi coś napisać", lecz przez to, że lubi punk rocka.

Przez 25 lat zrobili więcej dla integracji społecznej niepełnosprawnych intelektualnie niż wszystkie rządowe programy razem wzięte. Nigdy nie byli częścią zaklętego kręgu pseudointegracji, w którym zespoły mające w składzie niepełnosprawnych grały wyłącznie dla niepełnosprawnej publiczności.
Na Górze, które zawsze tworzyli profesjonalni muzycy oraz osoby z niepełnosprawnościami, którzy takimi muzykami z czasem sami się stali, ma za sobą setki koncertów na małych i dużych scenach. Rok temu zagrali na Pol’And’Rock, a gościnnie wystąpił z nimi Czesław Mozil.
Muzycznych przyjaciół mają zresztą więcej. Kochają ich nie tylko muzycy, ale przede wszystkim publiczność. Są jednym z najbardziej żywiołowych zespołów na polskiej scenie. Osobny żywioł to Adam Kwiatkowski, który podczas występów zamienia w prawdziwe sceniczne zwierzę. Tak było również podczas urodzinowego, jesiennego koncertu w Chodzieży.
- Żyjcie tak, aż wam sił zabraknie! - wykrzyczał ze sceny. Razem z Na Górze wystąpił na tym koncercie m.in. Grabaż.
Coraz częściej to, co śpiewają jest osadzone w rzeczywistości, raczej gorzkiej niż słodkiej. Ich ostatni album - “Szczerość” to jedna z najbardziej zaangażowanych płyt, które ujrzały światło dziennie w ciągu ostatniego roku. Między innymi utwory właśnie z niej można było usłyszeć

Agnieszka Świderska, pila.naszemiasto.pl

 


Jednym z gości na naszych urodzinach, które świętowaliśmy w Chodzieży 17 października, był Jarek Szubrycht - muzyczny dziennikarz, m.in. redaktor naczelny Gazety Magnetofonowej. Wracając pociągiem napisał tekst, który ukazał się w jego stałej rubryce "Wszystko w sam raz" w Wyborczej.pl.


Dlaczego muzycy kłamią

"(...)Widziałem wielu artystów, którzy kłamią bez mrugnięcia okiem. Jeden nie utożsamia się z tym, co śpiewa, ale wie, co publiczność chce usłyszeć. Inny wciska kit w wywiadach, żeby pokazać się w jak najlepszym świetle. Tamten gra muzykę, której nie lubi, czasem nawet nie rozumie, ale podobno ludzie tego chcą…
Muzycy kłamią o swoich motywacjach („Gram, by wyrazić swoje emocje i przekazać światu, że miłość jest najważniejsza”), stosunkach panujących w zespole („U nas jest demokracja, wszyscy w równym stopniu decydujemy o tym, co robimy”) i sukcesach („Na Wielkim Festiwalu w Ameryce podziwiały nas niezmierzone tłumy”). Okłamują fanów („Jesteście najwspanialszą publicznością na świecie, nigdzie takiej nie ma”)...
(...)
Ale pokażcie mi muzyka, który nie potrafi odmienić „szczerości” przez wszystkie przypadki. Mówią o niej niezależnie od tego, jakie pada pytanie, piszą o niej piosenki, wyciągają na sztandary. Ubierają się tak i w takim świetle fotografują, żeby dobrze było widać, że są szczerzy, prawdziwi, autentyczni. (...) Prawda, nawet jeśli tylko dobrze udawana, jest na pierwszym miejscu.
(...)
Byłem wczoraj na 25. urodzinach Na Górze. Kwintetu, którego trzech muzyków zmaga się z niepełnosprawnościami. Droga przez życie każdego z nas wiedzie pod – nomen omen – górkę, ale oni mają wyjątkowo stromo. A potrzeby te same. Też mają żołądki i emocje, chcą być syci, samodzielni i kochani. Niepełnosprawność utrudnia im osiągnięcie tych rzeczy, czasem uniemożliwia. Robert, jeden z nich, to kula nieposkromionej energii. Nosi go od ściany do ściany, z trudem skupia uwagę dłużej niż minutę, zaczepia wszystkich, pokrzykuje, chichocze. Uparcie zagaduje, ale jeśli ktoś nie spędził z nim dużo czasu, trudno mu będzie zrozumieć, co mówi. Ale kiedy siada za bębnami jego niepełnosprawność znika. Grał wczoraj bite dwie godziny i grał świetnie, równo, z feelingiem. Nie „jak na niepełnosprawnego”. Grał świetnie jak na perkusistę rockowej kapeli, która właśnie dlatego brzmi składnie na scenie, że on to trzyma w ryzach.
Jedna rzecz jest tylko poza zasięgiem niepełnosprawnych członków grupy Na Górze – muszą tyle pracy i energii włożyć w dotrzymywanie kroku sprawnym kolegom, że nie są już w stanie czegokolwiek udawać. Robią więc dziwne miny, w emocjach ani tyle nie panują nad gestami, wokaliście między utworami zdarza się pleść rzeczy, których w takich okolicznościach mówić właściwie nie wypada. Po zejściu ze sceny nie opowiadają bajek o swojej prawdziwości, bo nawet prostsze komunikaty sprawiają im trudność. Zresztą jacy są, każdy widzi – to stuprocentowe stężenie autentyczności. Jeśli więc szczerość jest najważniejszym kryterium oceny muzyki rockowej, to byłem wczoraj na koncercie jednego z najlepszych zespołów, jakie kiedykolwiek nosiła święta piastowska ziemia. A że mimo 25 lat stażu cieszą się raczej umiarkowanym powodzeniem? Cóż, może publiczność też kłamie, kiedy mówi, że najbardziej w swoich idolach ceni sobie szczerość. Może jednak chodzi o to, by wiarygodnie odgrywać swoją rolę w muzycznym teatrze. (...)

Jarek Szubrycht, Wyborcza.pl - cykl: Wszystko w sam raz - 19 października 2019 (fragmenty)

 


Często słychać utyskiwania, że w polskiej muzyce brak mocnego politycznego przekazu. Przeciw rządom PiS-u protestują nie polscy muzycy, lecz Bono, Eddie Vedder czy Roger Waters – weterani z Zachodu. Młode pokolenie naszych muzyków w większości przyjęło strategię na przeczekanie. Uprawiają ją ci najpopularniejsi, choćby Taco Hemingway czy Kasia Nosowska. Byle polska wieś spokojna...
Wyjątki są nieliczne, a należy do nich buntujący się już od 24 lat punkowo-piosenkowy zespół Na Górze. „Jeśli się komuś tęcza nie podoba/ niech ma pretensje do samego Boga”, „Ten, kto umył nogi muzułmanom/ nie jest prawdziwym katolikiem/ inkwizycja polska obudzi go rano”, „Polak Polakowi katolem/ Polak Polakowi lewakiem”, śpiewa na nowej płycie schowanej w okładce od Marka Raczkowskiego. Album ma urok prywatnego, garażowego nagrania, a teksty nie walą po nazwiskach polityków, co daje zwykle okropny, a w dodatku krótkotrwały efekt.
Jest w tym jakieś swojskie, przaśne poczucie humoru, ale zostaje też sporo miejsca na refleksję. Wspólne dobro to też nasze dobro. Jeśli np. buntujemy się przeciw niszczeniu pradawnej puszczy, to działamy nie tylko na rzecz wspólnoty czy przyszłych pokoleń, ale też we własnej sprawie. Chcemy dobrego życia dla siebie, chcemy mniej zła, to nie grzech. „Dziś zdradzę wam coś/ dziś powiem wam że/ mam syna i go kocham”, zacinającym się głosem śpiewa w pewnym momencie Adam Kwiatkowski. To jeden z wielu wzruszających, prywatnych momentów. Ta płyta mówi: żyjmy dalej, nie poddawajmy się.

Jacek Świąder - recenzja płyty SZCZEROŚĆ w Gazecie Wyborczej (4.09.2018)

 


W trakcie ziemskiego pielgrzymowania staram się, jak tylko mogę omijać czwarty z grzechów głównych (pozostałe ma się rozumieć też). Jednak po wysłuchaniu szóstego albumu grupy Na Górze, chyba po raz pierwszy publicznie przyznam, że czegoś komuś zazdroszczę.
Zazdroszczę im tej wyraźnie wyczuwalnej wiary w poprawę! Moja nadzieja na szeroko pojęte zmiany na świecie dawno poszła się...
Panowie absolutnie nie są naiwniakami. Chyba że jest to przemyślana naiwność? Przypuszczam, że te dobre myśli biorą się z tego, iż od samego startu mają w życiu trudniej niż ja i pokonali przez ten czas wiele kwestii, które przypisywano im jako te „nie do ogarnięcia”. Właśnie to musi budować ten optymizm. W tym, jak grają i o czym śpiewają czuć, że szczerze wierzą w nadejście lepszego, serio. Poziomem mentalności i wrażliwości są nade mną, są na górze.
Dodają do tego pokojowe nastawienie rażące niczym blask stojącej w szczerym polu, gigantycznej pacyfki podświetlonej milionami solarnych lampek ogrodowych. Co ważne nie czyni to z nich ugrzecznionych chłopców, którzy tylko w swoim gronie potrafią snuć opowieści, jak by to było fajnie, gdyby wszyscy wokół się kochali. Wciąż są buntownikami i punktują to, co im nie leży. Na krążku „Szczerość” częściej niż zwykle możemy usłyszeć Woja. Ten zabieg wyszedł bardzo na plus. Jego wokal pełni funkcję jakby dozownika. Kiedy trzeba, to troszkę dorzuci do ognia, a w razie co, dwa numery później lekko przygasi ogień buchający od reszty składu.
Teksty są krótkie, ale zawierają więcej niż niejeden słowotok. Skromnie, ale dobitnie! I choć pewnie większość materiału napisał Woju, to wyczuwam, że z tymi słowami utożsamia się cała grupa.
Przy odsłuchu pomyślałem sobie: Kto bardziej czuje ten kraj na sobie? Ja czy oni ? Nie rozumie go nikt, wiadomo, ale to chłopaki mocniej ode mnie odczuwają wszelkie niedoróbki systemu. Dlatego nie mogło obejść się bez polityki. Po publikacji singla „Król” obawiałem się zarzutu, obrania kierunku pt. „krytyka partii rządzącej”. Jeśli tak, to uspokajam. Sprawdziłem całość i odniosłem wrażenie, że dostaje się obu stronom, a muzycy reprezentują raczej tę rozsądną trzecią opcję, punkt widzenia ludzi stojących „pośrodku” czy też „z boku”. Chcących TYLKO normalności. Również utożsamiam się z tymi poglądami.
Zawartość „Szczerości” to kolejna mieszanka wybuchowa, bo oprócz wspomnianych wcześniej bieżących spraw, którymi zajmują się użytkownicy dużego białego budynku, mieszczącego się przy ulicy Wiejskiej w Warszawie oraz oparów fajki pokoju (w którymś momencie robi się nawet reggaeowo), Na Górze obdarowuje nas sporą ilością dobra. Np. świetnym kawałkiem startowym, będącym wizytówką tej płyty, jak i ogółu twórczości. Mamy też emocjonalny rozpierdol, pod postacią kawałka numer 6, a takie utwory jak: „Rewolucjoniści i Wizjonerzy” oraz „Histo-ryjka” wielu uzna za perełki, podobnie jak wieńczącą filozoficzną rozkminkę Woja, zwaną „Meta fizyczna”.
To wszystko składa się na to, że się mój podziw dla NG wciąż rośnie, adekwatnie do narastającego z każdym albumem profesjonalizmu.

Blog "Przez Wielkie M" - recenzja płyty SZCZEROŚĆ (14.07.2018)

 


"Idziemy po nierównej drodze / powłócząc nogami / szczerość daje nam siłę / rozpieprza bariery przed nami" - ten fragment tekstu tytułowej piosenki z najnowszej płyty zespołu Na Górze wydaje się mottem nie tylko albumu, ale i całej twórczości grupy. (...)
W takich momentach zdaję sobie sprawę, że rock to jednak głównie muzyka emocji i szczerości przekazu. Że nieważne są pomyłki czy fałsze, lecz pozytywna energia, która bije ze sceny i udziela się słuchaczom. (...) Są to proste piosenki, które spokojnie można zagrać przy ognisku na gitarze. (...) Towarzyszą im lakoniczne, świetnie relacjonujące rzeczywistość teksty. (...)

(Leszek Gnoiński - fragmenty recenzji płyty SZCZEROŚĆ w Gazecie Magnetofonowej nr 3/2018)

 


Na Górze chce "najarać się przestrzenią" i nie słucha biskupa

Jeden naród i jedna wiara? Zespół Na Górze mówi: nie, dziękuję. Walczy z wykluczającym językiem, którego pełno nie tylko w polityce. Jego punkowe podejście wyraża się też w zaskakująco lirycznych, czasem sentymentalnych tekstach. (…)
Głównym wokalistą Na Górze jest Adam Kwiatkowski. Jego śpiew może drażnić – szorstki, czasem ochrypły, może się wydawać byle jaki, czyli punkowy po prostu. (…)
Równolegle w tekstach od początku słychać walkę ze złym językiem, z ocenianiem ludzi, w obronie prawa do wyrażania uczuć. (…)
Punkowe jest podejście, nie same dźwięki. (…)
Przekaz jest tak bezpośredni, że trzeba mrużyć oczy. (…)
W Polsce od zawsze cenieni są artyści szczerzy, cokolwiek może to znaczyć w XXI w. Dla wielbicieli takiego grania Na Górze (mające na koncie występy przed Voo Voo, Hey czy Pablopavo) to lektura obowiązkowa.

Jacek Świąder - Płyta dnia: MIESZANKA WYBUCHOWA  - recenzja w Gazecie Wyborczej (16 lutego 2017)
(fragmenty; całość niżej, wśród innych artykułów)

 


... a to recenzja MIESZANKI WYBUCHOWEJ w Gazecie Magnetofonowej - pisze redaktor naczelny, Jarek Szubrycht (wiosna'2017)

Słuchając Na Górze trudno nie pamiętać, że to zespół, w skład którego wchodzą niepełnosprawni, teksty zresztą o tym przypominają. Trochę jednak żałuję, że nie jestem w stanie sprawdzić, czy podobałaby mi się ta płyta, gdybym nie wiedział kto się za nią kryje.
Muzyka? Proste, rockandrollowe piosenki. Trochę taki ogniskowy punk, z często wychodzącą na pierwszy plan gitarą akustyczną i mocno zaakcentowanym rytmem. Urozmaicony partiami elektrycznego pianina, występami gości (śpiewają m.in. Czesław Mozil, Budyń i Dawid Portasz, na saksofonie gra Alek Korecki), czasem reggaeowym bujaniem, to znowu starym, dobrym bluesem. To nie może być formalnie bardziej skomplikowane, bo wszyscy muzycy Na Górze nie tylko muszą za tym nadążyć, ale też powinni czerpać ze swojego grania radość. Bo na „Mieszance Wybuchowej” muzyka pełni dwie podstawowe, pierwotne wręcz funkcje. Pierwsza to nośnik radości, miłości i empatii, ale czasem i słusznego gniewu, zresztą wyrażanego raczej słowem niż dźwiękiem. Otwierający album „Walczyk z debilem” („Podobno jestem debilem / Tak pewien polityk twierdzi / Gdy tego słucham to myślę / Że on gębą pierdzi”) mogłaby sobie wypożyczyć do koncertowego repertuaru Hańba!, a „Biskup radzi” wali po głowie kontrastem pomiędzy pogodną, żwawą nutą, a mocnym tekstem („Nie donoś policji na księdza / Weź lepiej pieniądze za seks”). Druga funkcja tej płyty – a dla muzyki jako takiej podstawowa – to komunikacja. Pozawerbalna, oparta na czystej emocji. Czujesz to? Ja też czuję. Cała reszta to tylko niepotrzebne didaskalia.

 


...i jeszcze jedna recenzja MIESZANKI WYBUCHOWEJ - blog muzyczny "przez wielkie M" (29 marca 2017)

Dzięki zespołowi Na Górze slogan „Nie ma siły na tych z Piły” ewoluowało w „Nie ma siły na tych z Piły i okolic". Panowie z klasą kultywują dobre imię muzyki wywodzącej się z miasta słynnego rogacza na wieżowcu. Do swojego laboratorium kapela zaprosiła wielu zacnych gości, celem stworzenia „Mieszanki Wybuchowej”, udało się? Jak dla mnie zdecydowanie tak. Dostajemy od Na Górze ich najlepszy krążek w historii grupy. Ktoś powie „tacy goście, to musiało się udać”, a ja mu na odpowiem: featuringi dodają tylko kolorytu temu materiałowi - i bez nich byłby to dobry album. Tak brzmi prawdziwie NIEZALEŻNA muzyka prosto z serca, której odbioru i szczerości nie zakłóca nawet miejscami niezrozumiały wokal. „Mieszanka Wybuchowa” to punk z mocnym przekazem, jest też rockowo, bluesowo (głównie za sprawą świetnego starego kawałka, który zamieścili na płycie jako hołd dla śp. Roberta). Dużą część piosenek odbieram po prostu jako luźne, proste motywujące do życia teksty. Podsumowując - duży progres, czekam co tam zmajstrujecie nowego...

 


Onet.pl - tuż przed emisją naszego występu w programie "Mam Talent!"...

Zespół "Na Górze": „Mam Talent!” to nie ich bajka, ale zdecydowali się wziąć udział w programie.

Nie chcieli, by w programie "Mam Talent!" ktoś patrzył na nich z litością i tylko dlatego pozwolił im pójść dalej. Dlaczego z litością? Bo trzy piąte zespołu „Na Górze” stanowią osoby z niepełnosprawnością. Grali jako support przed Voo Voo, Hey, Kultem, a ich pierwszą płytę wydał Litza z Arki Noego, który wyłożył pieniądze na dwa teledyski.
Od początku walczyliśmy o to, aby traktowano nas jak normalny, a nie "niepełnosprawny" zespół” - mówi Wojtek Retz, założyciel grupy „Na Górze”; dziś śmieją się, że są pół sprawną ekipą
Zespół „Na Górze” to odkrycie tegorocznej edycji „Mam Talent”. Jego członkowie zdecydowali się na udział w programie, choć przez lata twierdzili, że to nie ich bajka
Trzy piąte zespołu to osoby z niepełnosprawnością, Adam i Robert są mieszkańcami Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie, gdzie przez lata mieszkał także Krzysiek. Wojtek Rezt, założyciel grupy, odkrył wielki muzyczny potencjał w chłopakach
„Zrobimy wam terapię” krzyczy ze sceny przed koncertem Adam i paradoksalnie, to osoby z niepełnosprawnością terapeutyzują swoją publiczność
Pierwszy koncert 25 lat temu zagrali w trójkę. Wojtek Retz na gitarze, nieżyjący już Robert Bartol na wokalu i Robert Wasiak na kartonowych pudłach imitujących perkusję. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ot marzenie wielu mężczyzn, którzy chcieliby być członkami znanej rockowej grupy, gdyby nie fakt, że zespół „Na Górze” powstał w Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie koło Piły i po dziś dzień w jego skład wchodzi dwóch mieszkańców tego domu - Adam Kwiatkowski, Robert Wasiak.

Pierwszy koncert zagrali na kartonowych pudłach zamiast perkusji

Adami Robert oraz Krzysiek Nowicki mieszkający w rodzinnym domu, to członkowie zespołu z niepełnosprawnością. Ale, jak podkreśla Adam wokalista, to nie jest ważne. Ich niepełnosprawność nie powinna być stawiana na pierwszym miejscu, ważne jest to, co robią, co i jak grają. A grają ostro, bezpardonowo. Przez 25 lat swojej działalności wydali sześć płyt.
Założycielem zespołu jest Wojtek Retz, który w 1991 r. zaczął pracować jako terapeuta zajęciowy w DPS-ie. - Wcześniej pracowałem w domach kultury, w Rzadkowie postanowiłem stworzyć teatr, bo tym się interesowałem, a że też trochę muzykowałem, to przy teatrze powstał zespół złożony początkowo z pełnosprawnych osób, który pełnił jednak rolę drugoplanową.
Gdy zaczęli bawić się muzyką, zauważyli, że Robert Wasiak, który nie mówi, ma niesamowite wyczucie rytmu i że che grać. Wojtek dał mu pudła kartonowe, sam wziął gitarę, a na wokalu postawił Roberta Bartola, który także nic nie mówił, ale mruczał pod nosem. - Śpiewał niewyraźnie, ale śpiewał. I tak to wszystko się zaczęło – wspomina Wojtek.
Spotkali się w Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie
Po roku prób zespół zdecydował się na drugi koncert, wówczas już Robert grał na znalezionych gdzieś, posklejanych taśmą bongosach. Na przestrzeni 10 pierwszych lat działalności do ekipy doszedł drugi wokalista Adam, który, jak mówią, lubi drzeć ryja, stąd też mocne brzmienie zespołu.
Był chłopak, który grał na dzwonkach, później zastąpił go Krzysiek na klawiszach, który jest z nami do dziś. Krzysiek ma niesprawną jedną rękę, ale klawisze nie stanowią dla niego problemu, wręcz przeciwnie, pełnią bardzo istotną rolę muzyce, jaką tworzy zespół.
Przez wiele lat „Na Górze” był, co naturalne, związany z Domem Pomocy Społecznej w Rzadkowie. To tam odbywały się próby, dzięki wsparciu DPS-u Robert dostał profesjonalną perkusję, a bus ośrodka był do ich dyspozycji, gdy zaczęli jeździć na koncerty. - Przyszedł jednak czas, gdy zaczęło nam zależeć na jakości grania, to wtedy postanowiliśmy uniezależnić się od DPS-u i poszukać swojego miejsca. Poza tym graliśmy coraz więcej koncertów, więc nie zawsze mogliśmy korzystać z busa, którym dysponował DPS – mówi Wojtek. Co istotne w początkowych latach działalności zespołu grali z nim Mariusz Nalepa i Longin Bartkowiak, którzy dziś współtworzą „Strachy na Lachy”.
Po niemal 15 latach wspólnego grania, przyszedł czas, kiedy „Na Górze” zawiesiło swoją działalność na trzy lata. - Adam zaczął pracować jako kucharz w przedszkolu. Robert dostał pracę w firmie produkującej znicze, a mi na świat przyszły dzieci i jakoś tak naturalnie zabrakło nam czasu na granie – wspomina Wojtek, który też przyznaje, że zakładając zespół nie widział w nim tak wielkiego potencjału. - Najpierw ważny był teatr, z którym jeździliśmy na ogólnopolskie festiwale. We wszystkim, co robiliśmy, staraliśmy się wychodzić poza środowisko niepełnosprawnych. Zależało nam na tym, żeby publiczność oklaskiwała nas za porządną robotę, a nie z litości dla niepełnosprawnych. Zagraliśmy mnóstwo koncertów. Objechaliśmy cała Polskę. W pewnym momencie najczęściej graliśmy na Podkarpaciu. Na naszym terenie jesteśmy najmniej znani. Mam wrażenie, że tak zwani artyści często w swoim środowisko są niedoceniani. Od początku walczyliśmy o to, aby traktowano nas jak normalny, a nie "niepełnosprawny" zespół, więc nie wahaliśmy się brać za naszą pracę pieniądze, choć często też graliśmy charytatywnie. Występowaliśmy jako support przez Kultem, Voo Voo, Heyem, rok temu byliśmy na Pol'And'Rock, ale koncertowaliśmy też w zakładach karnych, w domach seniora, w przedszkolu, w którym pracuje Adam, na dożynkach, a nawet na moim weselu.

Dzisiaj śmieją się, że są "półsprawną" ekipą

Po trzech latach przerwy Wojtek zaczął zastanawiać się nad reaktywacją zespołu. W tym czasie zaczęli się do niego odzywać znajomi z pytaniem, czy nadal grają. - Trochę na wariata zebraliśmy się w trójkę – Adam, Robert i ja i zagraliśmy koncert akustyczny na jedną gitarę, perkusję i wokal. Okazało się, że nadal sprawia nam to wielką frajdę i że każdy z nas za tym tęsknił. Wrócił do nas Krzysiek, który wziął na siebie bardzo dużo i zaczął grać podkłady, choć wcześniej jedną sprawną ręką skupiał się tylko na solówkach. Z czasem doszedł do nas Jacek – basista i wytrzymuje z nami od pięciu lat. Gramy, bo to lubimy. Przez te wszystkie lata przestaliśmy dostrzegać różnice między nami, traktujemy się jak normalni ludzie i chcielibyśmy, by tak traktowali nas inni.
Wszyscy członkowie zespołu zgodnie podkreślają, że nie zależy im na uwydatnianiu niepełnosprawności. - Wiadomo, że się wyróżniamy na tle innych zespołów i też nie staramy się tego ukrywać, ale na początku wkurzało nas, że ludzie prezentując nasz zespół, gdzie grały też inne kapele, mówili: „A teraz zespół złożony z niepełnosprawnych, powitajmy ich najserdeczniej jak potrafimy”. Przez te wszystkie lata przerobiliśmy to, i mamy do tego dystans, śmiejemy się mówiąc, że jesteśmy pół sprawną ekipą. Poza tym Jacek – basista, często podkreśla, że nie ma już pełnosprawnych ludzi na świecie i prędzej czy później wszyscy będziemy niepełnosprawni – mówi Wojtek, a Jacek dodaje: - Najwięcej ich chodzi po ulicach.
Wojtek tłumaczy, że jeśli chodzi o niepełnosprawność, to oni przez swoją muzyczną działalność chcą pokazać, że można pracować z niepełnosprawnymi nie tylko ich głaskając czy puszczając muzykę relaksacyjną. - Chodzi o to, żeby z każdego człowieka wyciągnąć potencjał. Gdyby Robert nie miał w sobie geniuszu do grania, pewnie byśmy tego nie robili, gdyby Adam nie śpiewał w taki sposób jak śpiewa, to pewnie nie gralibyśmy tak ostro. Prowadząc warsztaty dla terapeutów zajęciowych i instruktorów opowiadam naszą historię, ale podkreślam, że każdy musi w swojej grupie znaleźć mocne strony, odkryć to, co w ludziach drzemie. Jeśli mają pasję łowienia, warto z nimi chodzić na ryby, jeśli są świetni w jakimś sporcie, można z nimi go uprawiać.

„Mam Talent” - to nie ich bajka, ale zdecydowali się wziąć udział w programie

Jak podkreślają członkowie „Na Górze”, zespół opiera się na spotkaniu fajnych ludzi, którzy lubią robić to, co robią. - Dało nam to satysfakcję tworzenia czegoś nowego. Cały czas uczę się od chłopaków otwartości, którą oni mają w sobie. Nasze koncerty to przede wszystkim żywiołowość i spontaniczność. Nigdy do końca nie wiemy, co się wydarzy. Często podchodzą do nas ludzie i mówią, że daliśmy im energię do życia, pokazaliśmy, że tak naprawdę ograniczenia są w nas, a te można przezwyciężyć.
„Na Górze” pomimo że powstało w DPS-ie, nie miało na celu terapeutyzowania jego mieszkańców. Adam często na początku koncertu mówi: „zrobimy wam teraz terapię” i paradoksalnie okazuje się, że to osoby z niepełnosprawnością mogą zrobić terapię publiczności. Adam i Robert nadal mieszkają w rzadkowskim DPS-ie, Krzysiek założył rodzinę, rok temu wziął ślub.
Udział w „Mam Talent” to zupełna nowość dla zespołu. - Ja ten program oglądałem – mówi Adam dodając: - Pojechaliśmy spróbować. Dyrektor Edward Miszczak zapowiadając nowy sezon programu mówił, że „Na Górze” będzie prawdziwą petardą tegorocznej odsłony „Mam Talent”. - Nie było prosto. Udzieliła się nam trema, choć jesteśmy starymi wygami – wspomina Jacek. - Normalnie gramy godzinę i powoli dochodzimy do szaleństwa na końcu koncertu, a tu trzeba wyjść przed jury i pokazać swoje atuty w dwóch minutach. Jak potoczą się ich losy w programie? Zobaczymy i trzymamy kciuki.

Ewa Raczyńska, Kobieta.onet.pl, 6 września 2019

 


Na Górze to zespół z kilkunastoletnim stażem i z szóstą już płytą w dorobku. Doskonale pamiętam jak te lata temu poznałem ich za pośrednictwem mediów katolickich (Raj, magazyn Ruah). Wydawali się wtedy taką ciekawostką (bo zespół powstał jako rodzaj niekonwencjonalnej pracy z osobami niepełnosprawnymi, ale specjalnie biorę to w nawias, bo słuchając tej płyty nie ma to absolutnie żadnego znaczenia), jednak z biegiem czasu i kolejnymi płytami Na Górze stali się pełnoprawnym, stale koncertującym zespołem. A dobry zespół to taki, który z płyty na płytę rozwija się. Tak też jest w tym wypadku – "Szczerość" to rzecz znakomita.
Pod względem tekstowym to najlepsza twórczość tego roku wg mnie. Panowie w bardzo prosty sposób (a wiadomo, prostota jest najmądrzejsza) opisują obecną sytuację w naszym kraju (bardzo, bardzo celnie – choćby Tęcza, Polak Polakowi czy Król), społeczną (Rewolucjoniści i wizjonerzy, hejt hejt). Są tu też teksty, które mnie chwytają za serducho, przede wszystkim z tego względu, że sam jestem młodym, pod względem stażu, ojcem (Dziś zdradzę wam coś). Mogę nawet zaryzykować tezę, że Na Górze, to obecnie najlepszy komentator naszych czasów z perspektywy rockowego, a nawet punkowego grania. I tu dochodzimy do kompozycji. Mam nadzieję, że nikt się nie obrazi, jeśli napiszę, że ta płyta ma w sobie właśnie dużo fajnych elementów nawiązujących do klasyki polskiej muzyki punkowej. Tak w ogóle to słuchając Szczerości słyszę i czuję ducha Roberta Brylewskiego. Zresztą punktem wspólnym jest tutaj gościnny udział legendarnego już saksofonisty Alka Koreckiego (Mam w sobie), który przecież grał z nieodżałowanym muzykiem choćby w Brygadzie Kryzys. Brylu na pewno polubiłby ten album.

(peka - recenzja płyty SZCZEROŚĆ - blog: Akademia Menedżerów Muzycznych, 20.07.2018)

 


Jak piosenka grupy Na Górze uratowała zespół Armia - fragment książki Tomasza Budzyńskiego „Soul Side Story”

…W owym czasie często graliśmy na koncertach utwór zespołu Na Górze pod tytułem Rapapararam. Zespół Na Górze był zjawiskiem absolutnie wyjątkowym. Składał się z pensjonariuszy domu opieki społecznej w Rzadkowie niedaleko Piły oraz ich wychowawców. Kasetę podrzucił mi Litza, który zresztą nagrał i wydał im płytę. Były to świetne kawałki zaśpiewane przez chłopaka, który podobno przed tą osobliwą terapią prawie nic nie mówił. Na perkusji też grał wychowanek tego domu. Na gitarze Wojtek Retz, wychowawca i pomysłodawca projektu. Wrażenie było niesamowite. Teksty były wprost porażające, a w połączeniu z muzyką i osobliwym wykonaniem robiły kolosalne wrażenie. Byłem autentycznie  wzruszony. Po latach miałem zaszczyt zaśpiewać razem z nimi na ich drugiej płycie. Razem z Bartolem wykonaliśmy utwór Jeśli. Ale Rapapararam było megahitem. Graliśmy to sobie dla zabawy na próbie przed koncertem, a czasem na bis. Jednak raz jeden zdarzyło się, że utwór ten stał się gwoździem naszego programu. Był to niedzielny koncert na osiedlu w Nowej Hucie. Gdy przyjechaliśmy, impreza była już w toku. Scena stała wśród zwykłych bloków na skwerku, przy osiedlowym placu zabaw. Wykonawców było wielu. Główną atrakcją był występ Haliny Frąckowiak i ...zespołu Armia. Przedtem występowały zespoły grające całkiem przyjemny folk albo soft rock. Zgromadzonej publiczności nie podobało się to bardzo. Muszę powiedzieć, że oczywiście typowej publiczności zespołu Armia można było ze świecą szukać. Osiedlowa publiczność wznosiła groźne okrzyki w stronę tych biednych zespołów. Miejscowi menele używali sobie szczególnie na występie zupełnie nieszkodliwej softrockowej kapeli. Bluzgali i kazali się wynosić. Gdy na scenę weszła Halina Frąckowiak, publikę ogarnęła ekstaza. Na okolicznych balkonach było pełno ludzi. Pani Halina śpiewała do taśmy, ale nikomu to nie przeszkadzało. Nawet pozwalała sobie na niewybredne, publiczne uwagi pod adresem akustyka. Mieszkańcy osiedla trwali w zachwycie. My natomiast siedzieliśmy w busie i zastanawialiśmy się szto diełat, mając w pamięci przyjęcie, jakiego doznał zespół rockowy występujący przed Haliną. Postanowiliśmy, że na wejście zagramy Rapapararam, a potem jakieś najbardziej melodyjne utwory w stylu Niezwyciężony, Zostaw to, Radio NRD... Broń Boże coś bardziej wymagającego! A już wykluczone, aby zagrać coś zalatującego metalem. Kiedy się montowaliśmy, publika przyglądała się nam dość nieufnie, choć wyraźne zaciekawienie budziła nasza długowłosa blondynka za garami. No to jazda! Poleciało Rapapararam i nagle publiczność oszalała! Tekst jest prosty:
„Tu jestem JA
tam jesteś TY
a dookoła jesteśmy MY”
i refren:
„rapapararam
rapapararam.”
Zagraliśmy chyba z siedem razy zwrotkę i tyle samo refrenów. Za piątym razem publika śpiewała już z nami, no to solówka i znowu dwie zwrotki. Szał! No to my im Niezwyciężonego! Owacja! Skoro tak, to lecimy z  Radio NRD! Miejscowi menele tańczą. Z krzaków powychodzili jacyś ludzie w koszulkach Armii. Chyba wcześniej bali się pokazać. Na scenę wdzierają się dzieci i obsypują Beatę kwiatami! Po czwartym kawałku podbiega do mnie miejscowe dziecko i krzyczy: jesteście zajebiści! Gramy jak najmelodyjniej się da i dużo hej! hej!, a na koniec znowu „rapapararam”. Totalne szaleństwo!!! Bis jeden, bis drugi. Ekstaza. Uff! Całe osiedle zbiera się koło naszego busa i chce autografy, i uścisnąć nam dłoń, a przede wszystkim zobaczyć z bliska tę blondynkę, co grała na perkusji! Beata jest najważniejsza! Zrobiło się ciemno, więc powoli się zwijamy. Z pobliskiego lasku słychać gromkie i ewidentnie miejscowe „rapapararam”. Popkorn później i po pijanemu stwierdził, że to nasz hymn…



Chłopaki z Na Górze tak dobrze grają, że nie ma tutaj litości. Nie chcą być traktowani jako „twór specjalny”, nie potrzebują taryfy ulgowej. Nie stawiają też sobie za cel, by podobać się każdemu. Starają się raczej kroczyć drogą w zgodzie z nimi samymi. To właśnie stanowi ich największą wartość. W prosty, celny, dosadny sposób komentują zaistniałą rzeczywistość. Jak najmniejsza ilość słów możliwa do użycia w wykonywanych utworach potrafi przekazać więcej niż wiele długich zwrotek. Integralną, wymowną część tego przekazu stanowią nakręcane do piosenek teledyski. Przykładem zabrania odważnego głosu w ważnej dyskusji społecznej jest utwór „Walczyk z debilem” pochodzący z płyty „Mieszanka Wybuchowa” z 2016 roku.

Trudno obecnie znaleźć na polskiej scenie muzycznej bardziej naturalny i energetyczny, emanujący pasją zespół. Ich występy zostają w pamięci na długo. To jedna z tych grup, które trzeba zobaczyć w akcji, na żywo.

Ewa Jenek; Popcentrala - Gnieźnieński Magazyn Kulturalny; fragmenty (8.08.2017)

 


To (podobno) była potężna dawka tlenu, czyli fragmenty artykułu Edyty Kin w pilskim Tygodniku Nowym

Po raz kolejny pokazują, że najmocniejszą ich stroną są koncerty. Ekspresja, spontan, żywioł! - tak w trzech słowach można by reklamować występy tej kapeli. Ale są jeszcze teksty: własne i pożyczone. Te pierwsze nie mniej powalające. (...) O tym, co "niektórym się wydaje" opowiadają mocno, odważnie i dosadnie. Bez cenury. (...) Ta punkrockowa wściekłość i bunt kapitalnie wypada na scenie. Bo muzycy Na Górze nie mają zahamować, działają spontanicznie, do bólu szczerze i ta szczerość, ta prawda przekazu udziela się słuchaczom. Energia wysyłana ze sceny dociera tam, gdzie jest adresowana - a to już wielka sztuka.

 


Oto historyjka o skrajnościach...

Wiosną 2017 roku zespół Na Górze miał wystąpić na rynku pewnego miasta. Było już wszystko zaplanowane, gdy pewien tzw. "ksiądz" zajrzał do internetu i stwierdził, że ten zespół jest antyklerykalny. Grupa miała już wtedy w swoim repertuarze płytę do wierszy ks. Jana Twardowskiego, a oprócz tego tylko jedną piosenką o tematyce katolickiej - "Biskup radzi", czyli utwór mówiący o pedofilii w kościele i jej tuszowaniu (warto dodać, ze nikt wtedy jeszcze za bardzo nie brał się za ten temat). Cóż, widocznie ów tzw. "ksiądz" chciał być solidarny właśnie z tą częścią kleru, która tak samo, jak i on nie zasługuje na miano księży, czy przewodników duchowych.
Miesiąc później, gdy ktoś zaproponował organizatorom pewnego festiwalu występ zespołu Na Górze, usłyszał takie zdanie: "Nieee, oni są tacy katoliccy!".
Grupa ma w tym roku 25 lat. Grała m.in. na punkowym festiwalu i na wieczorze poetyckim... Na skłocie po Marszu Równości i na festynie parafialnym po Bożym Ciele... W przedszkolu i w klubie seniora... Na dożynkach i na weselu...


Co jakiś czas dostajemy fajny list - pozwólcie, że pochwalimy się co mili ludzie do nas piszą :-)

Cześć!
Jesteście zespołem wyjątkowym. Gdy gracie, naprawdę mało kto patrzy na to, że część z Was musi zmagać się z niepełnosprawnościami. Robicie coś niezwykłego. Dobrze, że jesteście. Oprócz tego, że gracie naprawdę dobrą muzykę, jesteście dla mnie motywatorem. Nie raz miałem łzy w oczach słuchając Waszej muzyki. Ale dajecie niesamowitą energię do działania. I pokazujecie jak mało kto, że naprawdę warto coś robić. Dla mnie jesteście mistrzami!
Mam nadzieję, że jeszcze nie raz będziemy mieli okazję się spotkać.
Pozdrawiam Was serdecznie i trzymam za Was kciuki! Róbcie swoje, pokażcie, co to rock'n'roll!
JG

 


Przy okazji prezentacji piosenki „Walczyk z debilem” na You Tube otrzymaliśmy wiele ciekawych komentarzy. Dziękujemy wszystkim, którzy chwalą to, co zrobiliśmy – dajecie nam naprawdę mocne wsparcie!
Natomiast tym, którzy odnieśli się negatywnie do naszej roboty, pragniemy przekazać, że dajcie nam motywację do robienia kolejnych piosenek - patrz: "Hej hejt" https://www.youtube.com/watch?v=_28mZFKS2MA
Najgorsze, z czym moglibyśmy się spotkać jako artyści, to pominięcie milczeniem naszej roboty… Po przeczytaniu tego, co napisaliście o nas, zrobiliśmy w zespole konkurs, w którym zwyciężyli:
- w kategorii NAJBARDZIEJ PRYMITYWNY HEJT
Geebon – „Żydek michnik wam za to zapłacił?”
- w kategorii NAJCIEKAWSZY KOMENTARZ
Kacper Chocholski (wyjątkowo podpisany imieniem i nazwiskiem, za co gratulujemy - mamy nadzieję, że prawdziwym) – „Przepraszam ale takim klipem obrażacie ludzi niepełnosprawnych. Widząc tylko ten klip i nie mając styczności naprawdę z takimi ludźmi bym miał was za idiotów. Jak chcecie polemizować, róbcie to na poziomie a nie obrażacie swoją grupę społeczną, bo gdybym był osobą niepełnosprawną bym się poczuł przez was obrażony PRZEZ WAS a nie przez JKM który ma trochę racji w tym co mówi.”

 


Wychowałam się na muzyce klasycznej. Wobec tego rock jest dla mnie muzyką prymitywną. Ale dzięki tej redukcji, niepełnosprawni członkowie zespołu Na Górze mogą znaleźć się w jasnych regułach. Takie uproszczenie daje im swobodę twórczą, pozwala na naturalną ekspresję. I dlatego rock grany przez tę grupę jest niezwykle bogaty.

doc. PhDr Jana Pilátová (Akademia Teatralna w Pradze)

 


Szczery, serdeczny - z serca - głos ludzi, którym zazwyczaj głosu się nie udziela. A tu śpiewają, bez kompleksów, bez odwoływania się do naszej litości - budząc w nas radość swoją pasją.

Ewa Wójciak (Teatr Ósmego Dnia w Poznaniu)

 


To, co oni grają i śpiewają jest dla mnie dużo głębsze i więcej warte od tego, co robią gwiazdy lansowane przez wielkie koncerny płytowe, których muzyka jest wyłącznie towarem do sprzedania. Na Górze to coś więcej niż towar. To prawdziwy underground.

Chłopaki z Rzadkowa nie grają doskonale, mylą się. I paradoksalnie - to ich zaleta. Pokazują, że człowiek ma prawo do błędu i może być średniakiem. W lansowanym dziś modelu kultury brakuje miejsca dla tych, którzy nie są najlepsi, nie tryskają zdrowiem, nie są piękni, młodzi, nie odnoszą wielkich sukcesów. Domy starców, dla niepełnosprawnych, szpitale wyrzuca się poza miasta, udając, że ich nie ma. Muzyka Na Górze to krzyk dochodzący z tych miejsc - krzyk tych, którzy dziś nie mają głosu, krzyk dający otuchę, a nie rozpacz. To cios w cywilizację śmierci.

Odkąd dostałem kasetę z muzyką Na Górze, jestem wielkim fanem tego zespołu. Dzięki tej muzyce wiem, że życie ma sens.

Robert Litza Friedrich - lider zespołu Luxtorpeda (wypowiedź w artykule Jacka Komorowskiego - Magazyn Rzeczpospolitej, 19.10.2001)

 


Grałem z nimi i są rewelacyjni! Na żywo petarda i wulkan energii!

Pablopavo (z wypowiedzi)

 


Brawa dla zajebistego zespołu!

Kodym - lider zespołu Apteka (z wypowiedzi)

 


"Na Górze"? Pozazdrościć takiej pogody ducha i radości życia!

Wojciech Waglewski - lider zespołu Voo Voo (z wypowiedzi)

 


Moja córka (6 lat) na okrągło słucha waszej płyty!
Mojej mamie (67) i ojczymowi (70 lat) też się podobacie...
O co w tym wszystkim chodzi?

Magda (nadesłane SMS'em)

 


Dziś nie mogę powiedzieć, że... Jest zajebiście!

(wypowiedź wokalisty zespołu Na Górze ze sceny na festynie parafialnym w Chodzieży - 3.05.2001)

 


- Wszystko byłoby dobrze, proszę księdza, gdyby oni byli trzeźwi!
- Ale oni nie są pijani… Oni są niepełnosprawni…

(rozmowa pewnej pani z księdzem - organizatorem w/w festynu)

 


Płyta Re Generacja urzeka pewną naiwnością, jak malarstwo Nikifora.

SDR; Głos Wielkopolski (20.09.2002)

 


Zespół Na Górze przypomina, że można zrobić w życiu wiele, mimo że możliwości ma się mało.

Katarzyna Bracka; info.elbląg.pl (10.06.2006)

 


Muzyka niezła, skoczna. Wokal? Obłędny. Gruby, niski głos, maksymalnie zachrypnięty. Tylko, że dykcja nie istniała. Z początku nie mogłam zrozumieć ani słowa. Podobnie śpiewały kiedyś angielskie zespoły punkowe. Bełkotały w kółko jakieś dwa słowa...

Katarzyna Surmiak-Domańska; Magazyn Gazety Wyborczej (24.01.2002) - cały reportaż niżej

 


Robią spontanicznego rocka. Takiego na żywioł. Dynamicznego, ostrego, na granicy psychodelii. Ostry śmiech, śmiałe solówki gitar i rytm: gwałtowny, wariacki, mocny. Bez litości. (...) Nie muszą ścigać się, być lepsi, na pokaz. Nie stresują się, by grać równo, trzymać się w tonacji, prawidłowo artykułować dźwięk. Oni nie muszą. Taki mają styl. Grają, bo chcą. I kiedy chcą. (...) Grają ostro, punkowo, dziko. I jest w nich jednocześnie coś łagodnego. Jakaś irracjonalna ironia, dystans, śmiech.

Gabriela Ciżmowska; Tygodnik Pilski (18.12.2001)

 


Lubię zachrypnięty głos Roberta Bartola i Adama Kwiatkowskiego z zespołu Na Górze i nie przeszkadza mi, że dykcja zawodzi, że słowa zamieniają się w bełkot, bo ten jest autentyczny, prawdziwy do bólu. Trzeba włożyć trochę wysiłku, by usłyszeć takie zdania: „Zbudowałem dom z niepewności, zbudowałem dom z pytań, zbudowałem dom z samotności, zbudowałem dom z oczekiwań”. Lubię też muzykę grupy, ponieważ za każdym razem współgra ona klimatem, rytmem, melodią z tekstem. Kompozycje zespołu uwodzą różnorodnością: raz przypominają rozkołysane reggae, innym razem punk rockowy czad, by w następnym numerze przenieść odbiorcę w krainę folkowej szczęśliwości.

SDR; Głos Wielkopolski (26.03.2004)

 


Muzyka, jaka gra Na Górze nie daje się zbyt łatwo zaszufladkować. Jest jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna… W utworach słychać zarówno reggae, ska, punk, jak i rocka, ale jest tam coś jeszcze… Może „tym czymś” jest pasja i zaangażowanie, jaki wkładane jest, aby muzyka powstawała?

Vanda – Union Jack; Fuckt (marzec 2004)

 


Płytę oraz kasetę posłuchałem i ...odpadłem. Moim absolutnym faworytem jest "Zobacz siebie"- utwór o mocy "Smells Like Teen Spirit" Nirvany. Po prostu piękny i genialnie zaśpiewany. Poza tym po pierwszym przesłuchaniu zapamiętałem "Płacz i śmiech", "Co to jest", "Gdy ci smutno"... Naprawdę fajna sprawa ta Wasza kapela...

Misior (nadesłane e-mailem)

 


Orkiestra na Górze znowu zagra na skłocie Rozbrat w Poznaniu. To świetna kapela, mam tylko kłopot do jakiego nurtu muzyki ją zaliczyć. Poniekąd mieści się w folku, w rocku, reggae, ale i do ska im niedaleko. (…)

Muzycy są gwałtowni i momentami nieprzewidywalni. Nie robią nic pod przymusem, na pokaz, grają i śpiewają, bo tak im się podoba, taki wybrali styl życia. W ich grze jest miejsce na „dzikość” i łagodność. Potrafią zakpić i zaśmiać się sami z siebie. Na najnowszej płycie, która urzeka spontanicznością i szczerością, podobają mi się teksty: proste, zarazem ostre, poruszające najbardziej skrywane tematy ludzkiej egzystencji. To nie są teksty napisane przez kogoś, dla kogoś. One są ich własne, zespołu, w którym spotykają się dwa światy. Płyta nie oddaje jednak charakteru zespołu do końca. Najbardziej autentyczny jest on na estradzie.

SDR, Głos Wielkopolski (27.03.2004)

 


Poznański skłot nieczęsto przyciąga ludzi całkowicie spoza środowiska. Tymczasem jest to miejsce, w którym koncerty zyskują inny wymiar. Na Rozbracie, będącym domem, knajpą, biblioteką, scena wreszcie, wytwarza się atmosfera wspólnoty. Bariera między słuchaczem a występującym jest nikła.

Na koncert Orkiestry Na Górze przybyło sporo słuchaczy. Prócz tych, którzy widzieli już koncerty tego zespołu, byli również ci, którzy o nim tylko słyszeli. A wieści o grupie rozchodzą się szybko i spontanicznie. Dokładnie tak, jak ich grana na żywo muzyka.

W przypadku Na Górze, upośledzenie niektórych muzyków, jest jedna z cech grających. Inne, znacznie silniej uderzające widza, to szczerość przekazu i prawdziwa radość grania. To zespół, którego występy zaczynają się w punkcie kulminacyjnym i trwają w nim do samego końca. Najprostsze ska, reggae, punk, równie nieskomplikowane teksty w mig trafiają do słuchacza. Podczas koncertu na skłocie Rozbrat w Poznaniu panowała atmosfera spontanicznej zabawy. (...) Równie spontanicznej, jak dźwięki Na Górze. Pozwalającej na to, co zespół pokazuje wszędzie - szczery kontakt między ludźmi, z których każdy jest inny.

Agnieszka Gulczyńska; Głos Wielkopolski (8.04.2004)

 


Nie można nie wspomnieć o wsparciu przez członków zespołu Na Górze idei Marszu Równości, demonstracji przeciw dyskryminacji ze względu na płeć, rasę, wyznanie, ubóstwo, niepełnosprawność i orientację seksualną, która 18 listopada 2006 przeszła przez Poznań. Po Marszu, na skłocie Rozbrat odbył się benefitowy koncert zespołu Na Górze pt. „Marsz Równości idzie dalej!”, który w ten sposób zdecydował się poprzeć idee demonstrowane w listopadowe popołudnie w Poznaniu. Publiczność wypełniająca po brzegi rozbratowi „koncertownię” podziękowała zespołowi gromkimi brawami.

My lubimy grać na tym płocie, wiesz…” – mówił przed koncertem Adam Kwiatkowski, wokalista kapeli.

Marcin Halicki „Solidarnie przeciw dyskryminacji” (21.11.2006)

 


Terapia zakończona 

Oglądając znanych i popularnych artystów przede wszystkim rozliczamy ich za wykonaną robotę – śpiew, kontakt z publicznością czy kreację ogólną. To nie tylko normalna, ale przede wszystkim sprawiedliwa reakcja skłaniająca do dalszego słuchania, kupienia płyty lub przełączenia telewizora na inny kanał.

Zespół Na Górze ma prawdziwego pecha, ponieważ jest to zupełnie normalny zespół, który traktuje się inaczej... Wszystko za sprawą nietypowego składu, który tworzą po części osoby niepełnosprawne. Wystarczy o tym wspomnieć (a nie sposób tego pominąć, bo o skład i historię pyta każdy – zresztą to bardzo piękna historia) i zaczyna się pułapka psychologiczna z której trudno szukać wyjścia.

Nikt z grupy Na Górze, a przede wszystkim jej założyciele, nie oczekuje taryfy ulgowej. Świadomość takiej taryfy nie pomaga im w pracy, wręcz przeciwnie – przeszkadza. Trudno być rozliczanym za wykonaną na scenie robotę, jeśli z góry publiczność podchodzi do wykonawcy z litością i rozgrzeszeniem.

W Chodzieskim Domu Kultury zespół dał po prostu bardzo dobry koncert – nic dodać, nic ująć. Dobry z perspektywy normalnego występu, przed normalną publicznością, w normalnych warunkach, z normalnym nagłośnieniem.

Mówiąc o Na Górze często pada pytanie „dlaczego”. Wielu uważa, że jest to przede wszystkim forma terapii poprzez integrację, lekcję tolerancji i tak dalej, i tak dalej... Nieprawda. Na Górze jest wynikiem terapii zakończonej. Każdy kto widział ten zespół na początku drogi wie o co chodzi. A jeśli nie widział, wystarczy że teraz spojrzy... normalnie, uczciwie.

Damian Kędzierski (jakieś chodzieskie czasopismo, 2003)

 


Pozytywna energia Na Górze

Zastanawiam się jak w krótkim tekście mam zamieścić wszystko to, co przychodzi mi na myśl, kiedy mówię o zespole Na Górze. W końcu stwierdzam, że jest to właściwie niemożliwe, a ci, którzy spotkali mnie na uczelni w zeszłym tygodniu przekonali się, że mogę o tym mówić bez końca ;) Zatem może spróbuję zrobić to „naukowo”: najpierw teoria, potem praktyka.

Fakty wydają się jasne, mamy do czynienia z zespołem muzycznym w którym występują osoby niepełnosprawne. Usłyszałam o nim jakiś czas temu, ale zawsze to były jakieś suche strzępki informacji, że taki projekt z niepełnosprawnymi umysłowo, że fajna sprawa funkcjonująca już od 13 lat, pomyślałam ot, fajna terapia i tyle. Na szczęście nie dało mi to spokoju, a zespół posiada własną stronę z wszelkimi niezbędnymi informacjami.

Zespół tworzą mieszkańcy Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie, mieszczącego się kilometr od samego Rzadkowa, kilkanaście kilometrów od najbliższego miasta, czyli krótko mówiąc w miejscu odciętym od świata i jakichkolwiek sposobów na zabicie nudy. Jak się okazuje, nuda czasem sama może przynieść całkiem fajne efekty. Mieszkańcy nie muzykują sami, razem z nimi w zespole grają „pełnoetatowi” muzycy: Maniek i Lo znani szerszej publiczności ze składu Strachów na Lachy. Tyle suchych faktów.

Praktyka jest za to o wiele ciekawsza i jakże bardziej przyjemna. Nie jest to chaotyczne bębnienie w cymbałki, trójkąty, tamburyna i inne świetlicowe akcesoria, to jest kawał porządnej muzyki, mieszanka rocka, reggae, pozytywnej energii i dobrej zabawy okraszonej prostymi, krótkimi, wpadającymi w ucho tekstami. Czasem cały tekst piosenki to tylko jedno zdanie, kilka słów, ale zawierających o wiele więcej niż by się mogło na pierwszy rzut oka/ucha wydawać. Zespół nie koncertuje bardzo często, dlatego gdy dowiedziałam się, że 5 listopada grają w Krakowie wiedziałam że tam będę. I byłam. I do tej pory siedzi we mnie ta pozytywna energia jaka została tam zaserwowana. Mały klub, mała scena, niewielka ilość ludzi na sali (choć zespół mówił że o wiele większa niż się spodziewali) i ogromna dawka energii, zabawy, radości z życia, pozytywnych wibracji na linii zespół-publika. Nie lubię tego sformułowania, ale naprawdę „tego się nie da opisać, to trzeba przeżyć”.

Póki co, wszystkim serdecznie polecam zaznajomienie się z muzyką Na Górze. Są żywym dowodem na to, że nie ma barier nie do przejścia, pokazują jak można się cieszyć życiem, przypominają o banalnych wręcz sprawach, o których na co dzień często zapominamy, takich, jak na przykład uśmiech, albo że „Dziś jest dobry dzień”.

Orant; Ponad-to (gazeta Wydziału Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Ślaskiego - listopad 2006)

 


UWAGA! Pierwszy artykuł o nas! - Piotr Klimek, Activist (2000)

Stań na chwilę
Spójrz do góry
Leci ptak
Wiatr chmury gna
A ty stój i patrz

Kiedy ostatni raz zdarzyło Wam się usłyszeć taki tekst w piosence? Przywaleni tysiącami Treści i Przesłań, Podtekstów i Filozoficznych Pułapek, Odniesień i Przenośni, nauczeni zostaliśmy albo doszukiwać się wszędzie drugiego dna, węszyć podstęp ukryty w każdej zwrotce, albo odwrotnie – zamykać uszy Rozumu na wszechobecny Banał oparty na kiczowatym „ajlowju”. W dokładnie taki sam sposób zresztą traktujemy warstwę muzyczną: albo oczekujemy kolejnego dziwactwa, które zaspokoi nasz muzyczny snobizm, albo przyzwyczajeni kanonadą komercyjnych mediów z góry nie zwracamy uwagi na dobiegające nas z głośników tibidibi.

Gdy ci smutno
Gdy sił ci brak
Podnieś głowę
Zaśpiewaj sobie tak
Laaaaa

Grupa „Na Górze” nie do końca pasuje do współczesnych realiów. Szczerze mówiąc – ich muzyka zupełnie nie przystaje do serwowanych nam zewsząd fonograficznych aktualności. Zagrane przez nich dźwięki nie zostały przetrzepane przez żaden komputer, są szczere, wyrzucone prosto z palców, gardeł i brzuchów, czasem nierówne, czasem niewyraźne, czasem nieczysto wywrzeszczane. Docierają bezpośrednio do samego sedna prawdziwą emocją, w sposób przypominający trochę surowość „Frank’s wild years” Waits’a, a trochę spontaniczność Waglewskiego. Nie ma w tej muzyce miejsca na klinicznie sterylne brzmienia plastikowych wokalistów, ani idealnie wyprostowane sekcje rytmiczne. Nie ma elektronicznie wygenerowanych chórków, ani bajecznie przestrzennych syntetycznych smyczków. Są za to niewyraźnie śpiewane, proste linie melodyczne, równie prosto i chropowato zagrane gitary i perkusje, entuzjastycznie wykrzyczane, grupowe refreny i twarde, surowe zgranie, gwarantujące mniej więcej tę samą jakość na hi-endowej wieży, co i na garażowym kaseciaku. Cała ta anarchistyczna mieszanka łapie za serce od pierwszych taktów tym, co w muzyce od jej początków było najważniejsze – prostotą przekazu. Prostotą właśnie, a nie prostactwem, choć dla wielu różnica pomiędzy tymi dwoma pojęciami dawno przestała istnieć...

Kiedy idę do szkoły
Jestem czerwony
Kiedy wracam do domu
Jestem zielony
A uczę się być żółty

Mózg zespołu to Mariusz Nalepa (gitara elektr, flet, harmonijka), Wojciech Retz (gitara akust.) i Lo (gitara bas.) – kompozytorzy i twórcy tekstów. Sercem grupy są jednak mieszkańcy Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie: Robert Bartol (śpiew), Robert Królski (przeszkadzajki), Adam Kwiatkowski (śpiew), Robert Wasiak (perkusja) – oni właśnie powodują, iż wszystkie te kompozycje i teksty są żywe. Cała siódemka już kilka lat temu nagrała i wydała kasetę – demo pt. „Kolorowomowa” - paczkę muzycznego dynamitu, bez pretensji do świata i radiowych playlist, za to z wielką dawką świeżego spojrzenia na dźwięki. Projekt, który ma się nijak do Budki Suflera, Britney Spears i Trzech Tenorów, przez co może niechcący otworzyć dawno nie używane drzwi w zwojach odpowiedzialnych za wyobraźnię.

Tu jestem ja
Tam jesteś ty
A dokoła jesteśmy my

Dzisiaj „Na Górze” gra z Kultem i Voo Voo, nagrywa w studiu. To, że udało im się trafić do tzw. „obiegu” potraktować można jako jeszcze jedną szansę daną nam wszystkim od Losu na odkrycie rzeczy ważniejszych od bankowego konta, inteligentniejszych od proszków do prania i piękniejszych od modelek z Laboratoire Garnier Paris. Dobrze by było szansy tej nie zaprzepaścić. Tym bardziej, że – jak uczy nas legenda o Królu Rybaku – rzeczy najważniejsze znajdują się w zasięgu naszych rąk i są zawstydzająco proste. Tak proste, że nie potrafimy ich zobaczyć w codziennej gonitwie za Sławą, Bogactwem i Afirmacją.

A czasem wystarczy na chwilę stanąć i popatrzeć do góry...

 


A oto fragment najbardziej nawiedzonego artykułu – recenzji płyty Satysfakcja

Zespół Na Górze zawstydza znudzonych muzyków, którzy twierdzą, że wszystko już zagrali. Bo tu najprostsze dźwięki brzmią tak, jakby dziś zostały odkryte. Zespół zawstydza tekściarzy, którzy twierdzą, że wszystko już napisali. Bo tu najprostsze słowa są światłem. Zespół zawstydza też piszącą i wielu spośród tych, którzy czytają te słowa. My dostaliśmy więcej niż chłopaki z Rzadkowa. Tyle, że oni pomnażają swoje „mało”, a wielu z nas marnuje życie, nie widząc swojego „dużo” i narzekając, że nie ma „więcej”.

Jolanta Brózda; Gazeta Wyborcza (25.11.2003)

 


Normalny rokendrol Na Górze
(fragment wywiadu Jarka Szubrychta z Wojciechem Retzem w Gazecie Magnetofonowej – reszta w numerze 2. wiosna 2016)


- Jesteście "tym zespołem z niepełnosprawnymi" - to z jednej strony pewnie zwraca uwagę na waszą pracę, może otwiera jakieś drzwi, ale czy nie odwraca uwagi od muzyki?

W grudniu 1994 roku - gdy graliśmy pierwszy koncert - chciałem, by traktowano nas normalnie, aby w towarzystwie innych zespołów nigdy nie zapowiadano nas w taki sposób: „A teraz wystąpi przed wami szczególna grupa, bo złożona m. in. z niepełnosprawnych muzyków!”. Teraz, po 21 latach, mam to w dupie. Potrafimy grać dobrze, a jeśli się na scenie nieraz pomylimy, to cóż… W tym, co robimy na pewno nie chodzi o perfekcję! Bardziej jesteśmy ludźmi niż muzykami… Dzięki temu, na scenie z niepełnosprawności wychodzą na wierzch dobre cechy - właśnie tak! Atutem, siłą tej części członków zespołu Na Górze, którzy w obecnie przyjętym nazewnictwie – a zmienia się ono co kilka lat, więc nie ma sensu przyzwyczajać się do aktualnego - są określani jako „osoby z rożnego rodzaju niepełnosprawnością”, jest żywiołowość, spontaniczność, otwartość, charyzma… Dzięki temu nasz kontakt z publicznością nigdy nie jest nijaki. Przecież wiadomo, że tej pieprzonej niepełnosprawności się nie zakamufluje... A skoro tak, to warto ją wykorzystać – do cna! (śmiech)

- Tylko czy na pewno jest to ten rodzaj uwagi, na jakim wam zależy?

Naszą mocną stroną jest to, że na scenie bardzo szybko udaje nam się przeprowadzić publiczność od litościwego lub przynajmniej sceptycznego spojrzenia do zainteresowania, czy nawet uznania dla naszej pracy. Właśnie ta nasza wspólna, zespołowa praca wygrywa. Ludzie często do nas podchodzą i mówią, że gdy szli na koncert bali się, że będą pod presją konieczności oszukiwania nieudacznych niepełnosprawnych, którym wypada bić brawo, żeby im nie było przykro… Że należy im się wsparcie choćby z tego powodu, że zostali infantylnie potraktowani przez pretensjonalnego instruktora, realizującego tzw. terapię poprzez sztukę, w stylu „babcia i dziadek przebrani za Jasia i Małgosię” …a tu okazuje się, że to jest „normalny” rokendrol!

 


Gazeta Wyborcza o płycie MIESZANKA WYBUCHOWA - 16 lutego 2017
Jacek Świąder - Płyta dnia: Na Górze chce "najarać się przestrzenią" i nie słucha biskupa


Jeden naród i jedna wiara? Zespół Na Górze mówi: nie, dziękuję. Walczy z wykluczającym językiem, którego pełno nie tylko w polityce. Jego punkowe podejście wyraża się też w zaskakująco lirycznych, czasem sentymentalnych tekstach.
W skład działającego od 23 lat zespołu Na Górze wchodzą niepełnosprawni muzycy rockowi. Na nowym albumie „Mieszanka wybuchowa” jest utwór z ich pierwszej sesji w 1996 r. – pamiątka po zmarłym w zeszłym roku wokaliście Robercie Bartolu. Poprzednim wydawnictwem Na Górze jest „Nie ma dwóch światów” z fragmentami wierszy księdza Twardowskiego, które zaśpiewali m.in. Ania Brachaczek i Jorgos Skolias. Zespół pisze o sobie: „Graliśmy na punkowym festiwalu, na skłotowej imprezie po Marszu Równości, w schronisku dla nieletnich przestępców i na festynie parafialnym po Bożym Ciele”.
Głównym wokalistą Na Górze jest Adam Kwiatkowski. Jego śpiew może drażnić – szorstki, czasem ochrypły, może się wydawać byle jaki, czyli punkowy po prostu. Słychać zmaganie Kwiatkowskiego z językiem, aparatem mowy – w utworze „Mgła” jakby specjalnie wybrał sobie do powtarzania najtrudniejsze słowo. Równolegle w tekstach od początku słychać walkę ze złym językiem, z ocenianiem ludzi, w obronie prawa do wyrażania uczuć. Toczą ją również gościnni wokaliści: Budyń, Ewa Komarnicka, Czesław Mozil, Ewa Pitura i Dawid Portasz.
Płyta zwłaszcza na początku koncentruje się na przebojowych utworach i mocnych tekstach. Padają słowa pedał, szmata, debil, jest polityk sypiący stereotypami oraz ludzie, którzy chcą jednego narodu i jednej wiary. Najostrzej chyba jest w piosence „Biskup radzi”: „Nie donoś policji na księdza/ weź lepiej pieniądze za seks”. Może za ostro, może to przypadek? A może gdy śpiewa się z trudem, to słowa dobiera się staranniej.
Z drugiej strony łagodnie brzmią klawisze typu organy, akustyczna gitarka. Czysto i z łatwością, czasem sentymentalnie śpiewają zaproszone wokalistki („Długo byłam sama, dużo myślałam o tobie/ już idę do ciebie, otwórz drzwi”). Punkowe jest podejście, nie same dźwięki. Na Górze gra ballady, jakieś ogniskowe piosenki z pogranicza folku, rocka i bluesa. Ma to ludowy odcień, w tym sensie, w jakim ludowy jest Muniek Staszczyk z jego uwielbieniem dla „czucia się razem”, czasem rubasznym humorem, talentem do wypowiadania kwestii, które wielu czuje, ale nie wie, jak je sformułować.
Taki naiwno-mądry przekaz to choćby refren radosnego utworu „Zapamiętaj”: „Zapamiętaj te wielkie chwile, bo nie wiadomo, kiedy wrócą znów”. Najbardziej lubię spokojną część płyty, z piosenką o czterech wronach i kolejną o wchodzeniu na górę, żeby „najarać się przestrzenią”. Przekaz jest tak bezpośredni, że trzeba mrużyć oczy.
Taki zespół jak Na Górze słusznie, od lat, startuje w kategorii „open”, nie domaga się specjalnej troski ani słuchania innego niż zwykle. Warto też pamiętać, że w Polsce od zawsze cenieni są artyści szczerzy, cokolwiek może to znaczyć w XXI w. Dla wielbicieli takiego grania Na Górze (mające na koncie występy przed Voo Voo, Hey czy Pablopavo) to lektura obowiązkowa.

 


Jest październik 2015 roku. Przyszła paczka (taka tradycyjna, papierowa)... A w niej 5 egz. czasopisma... (takich samych - po jednym dla każdego z nas) W czasopiśmie 3 strony o nas...
Przyznamy się Wam szczerze, że zastanawialiśmy się, czy zgodzić się na ten wywiad. Jesteśmy otwarci na sensowną, życzliwą rozmowę z każdym, jeśli polega ona na mówieniu i słuchaniu (w obie strony). Tylko że...
Był (10 lat temu) czas, gdy nas zaszufladkowano... A przecież to, że jesteśmy na ludzi otwarci i robimy coś z nimi (bo ich polubiliśmy), nie decyduje o tym, że już jednoznacznie z tym środowiskiem się identyfikujemy.
Jest (teraz) czas w naszym kraju łączenia polityki z coraz większą częścią tego środowiska... A my nie mamy zamiaru w to wdeptywać.
W paczce było 5 egz. Przewodnika Katolickiego.
A w nich 3 strony... świetnego tekstu o nas. Prawdziwego, pokazującego kawałek naszego życia - w grupie i każdego z nas indywidualnie.
Już w trakcie rozmowy z Michałem Bondyrą czuliśmy, że napisze o nas normalnie, prawdziwie, bez ideologizowania. Gdy jego kolega pstrykał w trakcie rozmowy aparatem, też podejrzewaliśmy, że zrobi dobre zdjęcia. Bo to było fajne, szczere spotkanie.

 

Zrobimy wam terapię

Wymykają się schematom. Po latach wspólnego grania weszli na taki pułap, że niepełnosprawność trzech członków bandu Na Górze jest dziś nie łatką, a ich wyróżnikiem wśród innych rockowych kapel.

Nominowany do Oskara za swój dokument Królik po berlińsku Bartek Konopka chciał o nich zrobić reportaż z okazji jednej z rocznic Okrągłego Stołu. Dla niego zespół Na Górze to namacalny przykład naturalnej integracji, dogadywania się między sobą mimo wielu różnic. Wojtek Retz, twórca i tworzywo rockowej kapeli z Piły, mówi mi o tym w piwnicy dawnej siedziby PZPR. To tu swoje próby ma zespół Na Górze. Mamy czas tylko do 18.30, bo po nich próbę zaczynają Strachy na Lachy.
 
Spontan
Wygłuszony ledwie 15-metrowy pokój z trudem mieści piątkę muzyków, ich perkusję, keyboard, gitary i statywy. Dziś zaczynają od coveru Apteki. Pierwsze gitarowe riffy i Wojtek śpiewający Choroba zwana miłością. Za chwilę dołącza się Jacek na basie, tempa nadaje na perkusji Robert. – Ja wchodzę na refren – rzuca zza klawiatury syntezatora Kris. – Tak, tam jest e, g, a. Kojarzysz? – mówi Wojtek i dodaje: „Gramy akordami cztery razy to samo, bez wokalu, a potem jest solówka”. Wokal to domena Adama. Świetna, głęboka barwa, choć niewyraźne słowa. Wszystko brzmi jakoś znajomo… W klimacie Strachów Na Lachy. Nic dziwnego, Mariusz „Maniek” Nalepa i Longin „Lo” Bartkowiak, dziś fundamenty tej znanej kapeli, zaczynali w Na Górze. – Kiedyś tych prób nie było wcale. Na koncertach pełen spontan – zaskakuje Wojtek. Wspomina jak Longin, który dogrywał się z basem na pierwszej kasecie, pojawił się na koncercie w Chodzieży: „Tylko nie słuchaj jak jest na kasecie. To, czy dziś zagramy dwie, czy trzy zwrotki zależy tylko od chęci chłopaków”.
 
Nie łatka
Na Górze nie zawsze grali w piwnicy. Nawet nie w Pile, a w Rzadkowie. Tam terapeuta z Chodzieży zaczął robić z mieszkańcami Domu Pomocy Społecznej o głębokiej niepełnosprawności… teatr. – DPS był na wzgórzu, a że lepiej brzmi „na górze” to tak go nazwałem – mówi Wojtek. Opowiada, że każdy spektakl to piętro wyżej: najpierw grał z niepełnosprawnymi razem na scenie, potem kierował nimi spoza niej, wreszcie widząc aktorskie zacięcie Adama, stworzył przedstawienie z jego improwizacji. Początkowe spektakle były bez słów, w ostatnim Adam wypowiedział na scenie swój pierwszy, autorski tekst. Łączyło je jedno; do wszystkich Wojtek i Maniek grali muzykę na żywo. Gdy Robert Wasiak zaczął wystukiwać rytm, a Robert Bartol nucić zasłyszane melodie, jasnym stało się, że trzeba to wykorzystać. Wojtek dziś patrzy na to, jaką drogę przeszedł tworzący się wtedy zespół i czasem nie dowierza. – Osiągnęliśmy taki pułap profesjonalizmu, że niepełnosprawność części z nas nie jest dla nas łatką, a oryginalnym wyróżnikiem na tle innych grających rocka kapel – przyznaje.
 
Szuflady
Nie znoszą być szufladkowani. Pewnie dlatego ich rock ma domieszki folku, a koncertują od parafialnych festynów po… paradę równości. Potrafią zagrać z Armią czy Arką Noego, ale i Michałem Wiśniewskim czy Apteką. Z Kultem, Hej czy Wodeckim albo PabloPavo. Zaśpiewać poezję ks. Jana Twardowskiego, ale i Chorobę zwaną miłością. – Jesteśmy otwarci na każde środowisko, nie szufladkujemy się jako zespół katolicki, bo nie chcemy być poddani konotacjom politycznym – mówi Wojtek. Pewnie też dlatego, że w zespole nie brakuje regularnie praktykujących katolików (Adam), szukających swojej drogi do Boga (Wojtek), czy przyjmujących Dekalog jako wartość uniwersalną (Kris czy agnostyk Jacek). To wszystko nie przeszkadza im grać tak, że w oszczędnych, ale głębokich w przekazie słowach, podlanych melancholią zmieszaną z pozytywną energią, Boga czuć na kilometr. – Fajnie, że tak czujesz, bo dla mnie to bardzo ważne. Boga traktuję jak przyjaciela, jednak bez zbędnej czołobitności, bez instytucjonalnych ram – tłumaczy Wojtek. Początkowo nie chciał też, by jego zespół wrzucano do worka z etykietą „niepełnosprawni”. – Niepełnosprawny to taki, który dostaje oklaski nie za to, jak coś robi, ale że mimo wszystko w ogóle robi. Poza tym z gruntu musi grać za darmo, a my mamy swoje stawki – śmieje się. Mimo to też grają często za darmo, ale nie wtedy, gdy na tej samej scenie pełnosprawna artystka ze stolicy bierze za występ „grubą kasę”.
 
Showman
Nikt na koncertach nie robi takiego klimatu jak Adam Kwiatkowski. Typowy showman. „Teraz zrobimy wam terapię!” – zaczął kiedyś koncert. Ma mocny, głęboki głos, nie pisze, nie czyta, często przekręca słowa. Tak było, gdy Wojtek napisał własną wersję Satysfakcji Rolling Stonesów. – Cały tekst zamykał się w zdaniu: „Jestem cały pogrążony w satysfakcji”, a on mnie źle zrozumiał i wyszła druga zwrotka „Jestem cały pogryziony satysfakcją” – wspomina. Wojtek nie ukrywa, że choć jest miłośnikiem ascetycznego wyrazu w sztuce, proste teksty pisze z myślą o słabej pamięci Adama. – Chodzi o to, by to ogarnął. Unikam zbitek „szcz’”, bo są dla niego nie do przeskoczenia – tłumaczy. Adam potrafi porwać publiczność, czasem jednak tak się wkręci, że Wojtek musi go tonować. – Fajnie, jak coś krzyknie, ale jak zaczyna robić to ponad miarę, do tego na wysokich częstotliwościach, to bolą uszy. Wtedy wystarczy, że powiem: „Uważaj” i wszystko wraca do normy – ilustruje. Przebojowość Adama jest godna podziwu. To ona pcha go do stworzenia własnego teatru. To też dzięki niej w 1995 r. dołączył do świętującej rok istnienia kapeli. – Sam przyszedł i poprosił, że chce spróbować – wspomina Wojtek. Z sukcesem realizuje się w przedszkolnej kuchni. Nosi ciężkie gary, zmywa naczynia, kroi warzywa. – Jest tam faktycznie przydatny, więc gdy bierze urlop na wyjazd z zespołem, kucharki zaczynają rzucać mięsem – śmieje się Wojtek.
 
Bez nut
Nut nie czyta Krzysiek Nowicki vel Kris. Zamiast zapisu na pięciolinii ma tylko litery. – Zwykle jest tak, że mówię do Krisa, by położył gdzieś na klawiaturze rękę. Tak powstają pierwsze dźwięki, które potem rozbudowuję – tłumaczy Wojtek. Często jednak doda coś od siebie. – Gdy w składzie był Maniek i Lo, grał tylko solówki, dziś ma masę roboty i gra już akordami – przyznaje. Na koncertach jest stonowany. Na scenie schowany, nieśmiały. Przeciwieństwo Adama. W zespole jest od 13 lat. Zastąpił grającego na cymbałkach Roberta Królskiego. – Gdy zrobiło się dużo koncertów, to graliśmy je głównie w weekendy. Robertowi to przeszkadzało, bo był ministrantem. Zrezygnował z grania w kapeli, bo dla niego ważniejsza była służba przy ołtarzu. Podoba mi się, że tak radykalnie zadecydował – wyjaśnia Wojtek. Krzyś do zespołu przyszedł z chodzieskiego Warsztatu Terapii Zajęciowej. – Grałem wtedy jakąś kolędę i tak mnie wyhaczyłeś – mówi dziś do Wojtka. Jak wszyscy w zespole jest samoukiem, jak nikt inny fanem gier komputerowych typu RPG. Jest też świeżo upieczonym mężem, który marzy o jednorodzinnym domku.
 
Rączka gra
Bez niego ten zespół nie miałby sensu – mówi wprost o Robercie Wasiaku Wojtek. Nie potrafi usiedzieć na jednym miejscu. W jego małym niepełnosprawnym ciele drzemie czysty geniusz perkusji. – On w ogóle nie ćwiczy. Bywało tak, że nie spotykaliśmy się przez dwa miesiące, a on przychodził i po prostu grał – Wojtek ze śmiechem wspomina, jak podczas jednego z przedstawień zaczął wystukiwać sobie rytm łyżeczkami. Pierwszy koncert zagrał już pałkami, ale na kartonowym pudle. Koncerty kocha, to przecież dla niego inny, lepszy świat, oderwanie od prozy DPS-u. Robert ma nawyk: co chwila całuje biceps to lewej to prawej ręki, niczym Gus z kultowych Pingwinów z Madagaskaru. Dodaje przy tym: „Rączka gra”. Obie grają. I to jak. – Nie dość, że rączki wymiatają, to ma tak umięśnione nogi, że choć na próbach chcielibyśmy grać ciszej, przez Roberta się nie da – śmieje się założyciel kapeli. Na koncertach stawiają go z przodu. – Zdjęliśmy mu też dwa „garnki”, by był lepiej widoczny – dodaje Wojtek. Robert prawie nie mówi. Świetnie za to szyje. Szczególnie, gdy w pobliżu jest pani Renia – jego ulubiona terapeutka. – Dla niego ważne jest nie co, ale z kim coś robi – podsumowuje Wojtek.
 
Wyciąg z ula
Jednym z marzeń Jacka Wilczyńskiego była gra z zespołem. Zaczął je realizować, jak mówi ze śmiechem, „przez koneksje” rok temu. – Odpowiadam za niskie tony – mówi o swojej roli basista. Jeden z dwóch obok Wojtka pełnosprawnych członków kapeli. – My wszyscy jesteśmy niewykwalifikowanymi muzykami, a on jest wykwalifikowanym pszczelarzem – opisuje Jacka Wojtek. Jacek ma 23 rodziny pszczół, którymi zajmuje się hobbystycznie, czyli jak podkreśla „totalnie nieefektywnie”. – U mnie pszczoły same budują gniazda, a zapasy które gromadzą wygniatam z plastrów i uzyskuję czysty wosk tak, jak dwa wieki temu bartnicy – tłumaczy. Na własny użytek robi potem maści i miód. Korzystają też z niego czasem koledzy. Smak i zapach jackowego miodu chwali Wojtek. – Bo to wyciąg z ula – objaśnia basista. Muzyka go oczyszcza. Potrafi też niesamowicie naenergetyzować. Życie z zespołem ma dla Jacka też inny wymiar: „Jadąc z nimi wiele godzin w trasie aż boli mnie przepona. To jest terapia śmiechem”. Kris, Robert czy Adam też przechodzą bezwiednie swoją terapię: podczas rozmów po koncertach z fanami, przy wspólnym winie w knajpie czy ucząc się samodzielności w hotelu.
 
Kaowiec
Muzycznie jestem najsłabszy z nich – mówi skromnie Wojtek Retz, twórca kapeli, jej tekstów i muzyki w jednym. Przyznaje, że ledwo gra na gitarze, ale nie jest przecież od tego. W tym drugim się z nim zgadzam. – Jestem taki głupi kaowiec, który potrafi najpierw zauważyć, a potem wyłuskać to, co w ludziach najlepsze – mówi o sobie. Magister pedagogiki przyznaje, że ci bez kwalifikacji też świetnie nadają się do pracy z niepełnosprawnymi: „W naszym DPS-ie studenci pedagogiki nie wytrzymywali, zostali za to ci, co odpracowywali służbę wojskową”. Od 21 lat z trzyletnią przerwą ciągnie zespół na wyżyny muzycznego kunsztu. Wciąż czuwa nad tym, by się doskonalił. Właśnie wydali swoją trzecią płytę Samotność. Tytułowa samotność mu jednak nie grozi.
W Stowarzyszeniu Na Górze, które założył, nie tylko gra kapela. Niepełnosprawni mogą popływać po jeziorze łódką, zrobić zdjęcia miasta, z nich kolaże, a potem plakaty. Dziś odebrał profesjonalny teleskop. By go kupić za 3,5 tys. zł napisał projekt: „Niepełnosprawni w kosmosie”. Jest szczęśliwy, że może żyć z pasji. – Wielkiej kasy nie mam, to są raczej sklejki – przyznaje i wymienia swoje pół etatu w rzadkowskim DPS-ie i jedną ósmą w chodzieskim warsztacie terapii zajęciowej oraz nieregularne umowy o dzieło. – Marzę o tym, by moja rodzina była zdrowa i samodzielna, bo wtedy... będę mógł bez przeszkód robić to, co robię.

Michał Bondyra; Przewodnik Katolicki (18.10.2015)

 


A to fajny artykuł, który ukazał się w Gościu Niedzielnym...

 

Z defektu w efekt

Teraz zrobimy wam terapię! – krzyczy ze sceny wokalista zespołu Na Górze. To grupa, która łamie wszystkie możliwe schematy w myśleniu o niepełnosprawności, także tej intelektualnej.

Z daleka przyjechaliście. Chciało wam się? Słyszeliście o nas? – dopytuje się co chwilę Adam, tak jakby chciał upewnić się, że faktycznie interesuje nas to, co robią. Nic dziwnego, jest w końcu frontmanem zespołu. To on na scenie staje za mikrofonem i wykrzykuje z punkrockowym zacięciem: „Teraz zrobimy wam terapię!”, już na wstępie wywracając do góry nogami perspektywę publiczności. A ta przeciera oczy i uszy, bo to, co widzi i słyszy, jest naprawdę zaskakujące. I nie chodzi tu wcale o to, że w zespole grają osoby niepełnosprawne, tylko o to, jak grają.
Owszem, zdarza im się czasem pomylić, ale w tej muzyce jest taka dawka energii i szczerości, że potrafi porwać od pierwszego dźwięku. Dlatego supportowali już takich tuzów rocka jak Voo Voo, Kult, Hey, Apteka czy Raz Dwa Trzy, a na ich płytach zaśpiewali gościnnie Jorgos Skolias, Czesław Mozil, Tomasz Budzyński i Jacek Kleyff. Litza, lider Luxtorpedy i szef Arki Noego, tak zachwycił się ich muzyką, że postanowił nagrać i wydać jeden z ich albumów. „To, co oni grają i śpiewają, jest dla mnie dużo głębsze i więcej warte od tego, co robią gwiazdy lansowane przez wielkie koncerny płytowe, których muzyka jest wyłącznie towarem do sprzedania. Na Górze to coś więcej niż towar. To prawdziwy underground” – powiedział kiedyś.

Oklaski nie z litości
Nie są zespołem terapeutycznym, choć powstali 22 lata temu w Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie, gdzie Wojtek Retz, gitarzysta, pracuje do dziś. Dom położony jest na wzgórzu i stąd właśnie wzięła się nazwa zespołu Na Górze. Wojtek prowadził w Rzadkowie teatr, pod tą samą zresztą nazwą, więc najeździł się po różnych przeglądach twórczości osób niepełnosprawnych. Często był nimi zażenowany. – Wielu terapeutów idzie na łatwiznę – twierdzi. – Uważają, że skoro mamy do czynienia z niepełnosprawnymi, to trzeba im dać do grania infantylne rzeczy. Nie mogłem patrzeć na przebieranie starszych osób za Czerwone Kapturki, świnki czy pieski. Zawsze chciałem, żeby oklaski były za robotę, nie z litości.
Pierwszy koncert zagrali w rodzimym DPS-ie dzień przed Wigilią. Robert, perkusista, bębnił wtedy jeszcze na kartonach. Z czasem placówka zainwestowała w perkusję, a za pieniądze z koncertów zespół kupił wzmacniacze. Dziś muzycy działają poza DPS-em, próby mają w Pile, w piwnicy dawnej siedziby PZPR. Grają w tej samej salce, w której ćwiczy zespół Strachy na Lachy. Nic dziwnego – dwóch muzyków tej grupy, gitarzysta Mariusz Nalepa i basista Longin Bartkowiak, wcześniej grało właśnie w zespole Na Górze. – Maniek dostał kasetę wideo z naszego pierwszego koncertu i odłożył ją na półkę. Pewnie myślał, że siedzimy w kółeczku i gramy na grzechotkach – śmieje się Wojtek. – Po miesiącu włączył ją i oniemiał. A potem krzyknął do żony: „Muszę z nimi grać!”.

Rączka, kocham
Muzyka grupy Na Górze łamie wszystkie możliwe schematy w myśleniu o sztuce tworzonej przez niepełnosprawnych. Robert Wasiak, z powodu niskiego wzrostu nazywany przez kolegów „Małym”, prawie nie mówi, za to gra równo jak zawodowy bębniarz. Cały czas uśmiechnięty, między utworami całuje swoje ręce. – Rączka, kocham – powtarza ciągle. Oprócz grania ma jeszcze jeden talent: do szycia. W Rzadkowie szyje z ulubioną panią Renią.
Adam Kwiatkowski na co dzień pracuje w przedszkolnej kuchni i czasem odgraża się, że dla gotowania rzuci muzykę. Ale to mało prawdopodobne, bo jest urodzonym showmanem. Uwielbia być na scenie i wykrzykiwać do publiczności to, co akurat przyjdzie mu do głowy. – Czasem musimy go w tym trochę stopować – mówi Wojtek. – Kiedyś wyniknęła z tego zabawna sytuacja. Graliśmy na festynie parafialnym, Adam był uprzedzony, że ma się zachowywać grzecznie, a on wychodzi na scenę i od razu wypala: „Dziś nie mogę powiedzieć, że jest zaje…ście”.
Krzysiek Nowicki, grający na instrumentach klawiszowych, wydaje się przeciwieństwem Adama. Skromny, wyciszony, nie stara się być gwiazdą. Mówienie sprawia mu trudność, ale lubi żartować: – Ty jesteś duży, to musisz mieć dużo miejsca – uśmiecha się do Wojtka, kiedy rozstawiają sprzęty. Skończył zwykłą podstawówkę i szkołę zawodową, jest żonaty. Wojtek wyłowił go na warsztatach terapii zajęciowej w Chodzieży. Kris zastąpił w zespole Roberta Królskiego, grającego wcześniej na dzwonkach i przeszkadzajkach. – Roberta męczyły koncerty. Odszedł, bo ważniejsze było dla niego to, że jest ministrantem – opowiada Wojtek. – To była taka fajna, świadoma decyzja, którą wszyscy w zespole uszanowali.

Nie nadajesz się
Sam Wojtek mówi o sobie, że jest słabym gitarzystą, przyznaje jednak, że ma inny talent: uważność, która pozwala mu na wyciąganie z ludzi ich dobrych cech. To on zauważył kiedyś, że Mały świetnie wystukuje rytm łyżeczkami. I to on wpadł na pomysł, żeby aktorskie zacięcie Adama i nieżyjącego już Roberta Bartola wykorzystać za mikrofonem. Wojtek pisze też teksty zespołu – krótkie i proste do powtórzenia, ale bynajmniej nie pozbawione głębi. – Uwielbiam ascetyczność w sztuce – zwierza się. – Jednym z moich ulubionych gatunków literackich jest haiku. Kiedy można zawrzeć wszystko w jednym zdaniu, robi się superzabawa. To dobre też dla Adama, który strzela fochy na zbyt długi tekst.
Pisząc słowa piosenek, Wojtek stara się, by członkowie zespołu mogli się w nich odnaleźć:

    Wszędzie powtarzają
    nie nadajesz się
    tylko cudowni
    mają tam wstęp

    Twe marzenia
    prowadzą cię
    to co robisz
    ważne jest

– To nie jest tylko utwór o niepełnosprawnych. Dotyczy tak samo bezdomnych czy ludzi szukających pracy. W słowach piosenek ujmuję problemy chłopaków, ale piszę też o sobie – mówi Wojtek Retz. Ostatnio coraz częściej wykrzykuje w tekstach swoje wkurzenie. Na nowej płycie „Mieszanka wybuchowa” znajdzie się m.in. piosenka poświęcona pewnemu znanemu politykowi, który publicznie obrażał osoby niepełnosprawne. Zresztą od zawsze starają się promować prawa człowieka. Dostali nawet za to Złotego Gołębia – przechodnią statuetkę Organizacji Narodów Zjednoczonych.  

Pizza, cola i dziewczyny
W zespole jest, oprócz  Wojtka, jeszcze jeden pełnosprawny muzyk. To basista Jacek Wiczyński. Raczej małomówny, ale ożywia się, kiedy opowiada o pszczołach, które amatorsko hoduje. Zastąpił w zespole Longina Bartkowiaka, kiedy ten odszedł do Strachów na Lachy. – Przyszedłem na miejsce znakomitego instrumentalisty, więc dla mnie to duża presja, ale zgodziłem się bez wahania – podkreśla. – Słyszałem ten zespół już wcześniej i wiedziałem, że to jedyna kapela w mieście, w której mógłbym się odnaleźć.
Na czym polega ta inność zespołu Na Górze? – Jesteśmy dobrzy w robieniu efektu z defektu. Traktujemy granie jako zabawę, ale żeby to było fajna zabawa, musimy trzymać poziom. Gramy coraz lepiej – twierdzi Wojtek. Na próbach nie ma taryfy ulgowej. Gitarzysta zwraca uwagę na niedociągnięcia, Adama mobilizuje do staranniejszego wymawiania słów. – Bo ty takie trudne piszesz! – denerwuje się wokalista. Ale złość szybko mija, bo w zespole wszyscy się lubią. Co zresztą od razu widać. – Może się nawet kochamy? – zastanawia się gitarzysta.
Kumpelska relacja pozwala też wyhamować gwiazdorskie zapędy. Co nie znaczy, że muzyków grupy Na Górze zupełnie nie kręci rock'n'rollowe życie. Pytam Adama, co jest najlepsze w byciu muzykiem. – Że po koncercie jest pizza, cola i fajne laski w każdym mieście – odpowiada wokalista, wywołując wesołość w zespole. – Taaak? Spaliśmy ostatnio w hotelu i ja tam żadnych lasek w pokojach nie widziałem – śmieje się Wojtek.
Mają marzenia związane z muzyką, ale na wielką karierę nie liczą. – Kiedyś podpisaliśmy umowę z pewnym menedżerem z Warszawy, który obiecywał nam złote góry – opowiada założyciel zespołu. – Mówił: będziecie teraz częściej w stolicy niż na tym waszym zadupiu. Ale minęło pół roku, a on się nie odezwał. Więc dalej jesteśmy w naszej Pile i wszystko robimy sami. I szczerze mówiąc, o wiele lepiej z tym się czujemy.

Szymon Babuchowski; Gość Niedzielny (25.12.2016)

 


9 stycznia 2004 roku w Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie odbyła się uroczysta premiera nowej płyty zespołu Na Górze. „Satysfakcja” – bo tak nazywa się nowy album grupy, to porcja dobrej muzyki - śmielszej, ciekawszej i różnorodniejszej w porównaniu do debiutanckiej „Re Generacji”.

Nowy pomysł na aranżacje, wykorzystanie fragmentów wypowiedzi mieszkańców DPS i wreszcie wartościowe teksty sprawiły, że nowej płyty „Na Górze” słucha się z prawdziwą „Satysfakcją”. Album stanowi dojrzałą i niezwykle wzruszającą opowieść o człowieku. Opowieść, która ociera się o kosmos, a jednocześnie o sprawy codziennie, w której smutek i radość przeplatają się wzajemnie.

Słuchając utworu „Opowieść Pawła”, nie tylko rwiemy się do tańca – co jest przecież muzycznym sukcesem zespołu, ale przede wszystkim otrzymujemy sporą dawkę życiowej poezji. „Ja chciałbym być kiedyś ojcem i mieć dzieci. (…) będę się nimi opiekował, aż do mojej śmierci,(…) ale najpierw musze się uczyć, czytać i pisać.” – to autentyczna wypowiedź mieszkańca DPS. Zgrana na taśmę, na płycie uzupełniona została instrumentalną ścianą dźwięku. Utwór kończy wokaliza Roberta Bartola – muzyczny cytat z przeboju Rolling Stones „Satisfaction”. Tak samo autentyczna i pełna emocji jak w oryginale. Cóż można dodać? „Opowieść Pawła” to dla mnie kwintesencja płyty i największy popis zespołu, który znalazł nie tylko sposób na „zgranie się”, ale również w pełni czytelną formę artystycznej wypowiedzi.

Niesamowicie wręcz wypadają utwory „Dom”, „Tu”, Winda” czy „Jeśli” - w którym gościnie zaśpiewał Tomasz Budzyński z zespołu Armia: „Jeśli w twych oczach, jest jeszcze światło; jeśli w twym sercu jest jeszcze droga; to idź; nawet w ciemność”.

Damian Kędzierski; Głos Wielkopolski (2004)

 


1. przesłuchanie płyty - "Co to jest?";
2. przesłuchanie płyty - "Litzę popier...?!"
3. przesłuchanie płyty - "Córa tańczy, żona nuci"
4. przesłuchanie płyty - "Może być"
5. przesłuchanie - "Gratuluję dobrej płyty"
 
Ronin (przesłane SMS'em)

 


Grupa Na Górze pracuje skupiając się przede wszystkim na artystycznej wartości swoich wysiłków, co pozwala wszystkim członkom zespołu na równoprawne funkcjonowanie w przestrzeni twórczej i poza nią.
(festiwal Unsound – Kraków’2013)

 


Recenzja X-lecia zespołu Na Górze, które odbyło się w 2004 roku - ten tekst nie ukazał się w prasie, został nam przesłany.

Z zespołem NA GÓRZE pierwszy raz zetknąłem się przed mniej więcej dziesięciu laty. Muzycy byli wówczas jeszcze zieloni w swoim fachu, co jednak nie raziło - ujmowali bowiem swoją spontanicznością, pasją grania. Jako fan muzyki jestem otwarty na różne jej rodzaje. Dla kogoś, kto wysłuchał wielu płyt i był na koncertach wielu gwiazd, było to lepsze od tego, co mieni się alternatywą, a równocześnie chce być lub już jest na każdej liście przebojów.

Później zespół widziałem i słyszałem jeszcze kilka razy, przy różnych okazjach, m.in. na koncercie promującym płytę „SATYSFAKCJA”. Słyszałem też o ich występach poza Chodzieżą ze znanymi, a nawet z uznanymi - grającymi ambitną muzykę – grupami, o wyjazdach zagranicznych.

Czas płynie bardzo szybko. W mieście pojawiły się plakaty: zespół NA GÓRZE obchodzi swoje dziesiąte urodziny z udziałem gwiazd...

Imprezę jubileuszową zaczął zespół Voo Voo. Taka grupa jako support, to ho ho! Na początek trzęsienie ziemi, a przecież napięcie ma rosnąć... Spokojnie. Ciąg dalszy nastąpi według tego scenariusza.

Mistrzowie muzyki uniwersalnej od początku nawiązali kontakt z publicznością. Pod sceną powstał ruch. Pogo momentami było obłędne, zgodnie ze słowami jednego z utworów Voo Voo: „Nie wiem co moje nogi robią na suficie”. Występ Voo Voo zakończyło kilka bisów, które wymogła zadowolona publiczność.

Nadeszła pora na główną część urodzin. Zaczęło się to, na co miłośnicy muzyki naprawdę niekomercyjnej czekali. Z głośników popłynęła radosna i wolna muzyka. Pod estradą zrobiło się znowu tłoczno, a nawet tłoczniej niż na secie Voo Voo...

Zespół przez lata działalności dorobił się repertuaru i ma co grać. Koncert został dwa razy przerwany prezentacjami video. W trakcie pierwszej można było

zobaczyć jak rozwijały się umiejętności zespołu od pierwszych prób grania utworu „Hej Heja” do wersji zarejestrowanych w 2004 roku. W tej samej formie swoje życzenia dla zespołu przekazali muzycy, którzy nie mogli być w tym dniu w Chodzieży: Tomasz Budzyński, Kasia Nosowska.

Inni zaproszeni goście, obecni duszą i ciałem, wsparli zespół w niektórych utworach. Na scenie pojawił się Zbigniew Zamachowski, który wykonał razem muzykami NA GÓRZE utwór „Otwórz się”, wcześniej zrealizowany z nimi studyjnie. Można było także zobaczyć i usłyszeć znanych rockmanów: Krzysztofa Grabaża Grabowskiego i Roberta Licę Friedricha. Pierwszy z wymienionych wykonał z zespołem ładną wersję utworu Iggy Popa „Passenger” z polskim, czytelnym tekstem. Ci dwaj muzycy pojawiali się na scenie jeszcze parę razy towarzysząc zespołowi.

W ramach swojego występu i bisów NA GORZE przedstawiło kilka utworów z repertuaru innych grup – i to jak wykonanych! - np. ”Satisfaction” z polskimi słowami ograniczonymi jednak do minimum: „Jestem przygnębiony. Chcę satysfakcji. Jestem pogryzionyyy! Chcę satyssfakcjiii !!!” Kiedy dołoży się do tej interpretacji tekstu niesamowite głosy nadwornych wokalistów zespołu, a może naczelnych wokalistów kraju: Roberta Bartola i Adama Kwiatkowskiego... Wersja Jaggera z Rolling Stones to małe piwo.

Koncert zakończył się (wielka szkoda) po północy, ale nie był to koniec fety. Kto chciał mógł dalej bawić się przy muzyce mechanicznej w klubie.

Dla mnie był to jeden z dwóch najlepszych koncertów jakie widziałem w życiu... Ten drugi to występ Manhattan Transfer oglądany 30 lat temu. Obydwa te widowiska przyćmiewają w pamięci wiele głośnych rockowych koncertów, w których miałem okazję uczestniczyć.

Występ NA GÓRZE trudno będzie przebić jakiemuś wykonawcy, nawet z najwyższej półki. Chyba żeby to była supergrupa marzeń: Hendrix, Bonham, Jacko Pastorius. To trio być może gra, ale już w innym świecie i dla innej publiczności... Natomiast ci chłopcy, a właściwie dojrzali już w tej chwili ludzie, grają dla nas tutaj i teraz. Oby robili to jak najdłużej.

Oglądając i słuchając ich występu, odczuwa się nie tylko SATYSFAKCJĘ z muzyki, ale i zadowolenie z przemiany jaką w nich ta muzyka wywołała.

Co ciekawe, przemiana zachodzi także w słuchaczu...

Mówią, że kto ratuje jednego człowieka, ratuje cały świat. W zespole NA GÓRZE są ratujący i uratowani. Dzięki temu zespołowi... jest nas więcej, a ten - mimo wszystko - najlepszy ze światów, staje się jeszcze lepszy. Oby nie tylko w ten jeden grudniowy wieczór.

Ignacy Wałkowski

 

Dopisek od zespołu Na Górze:

Jak widać w przeczytanym właśnie tekście (za który przy okazji bardzo Autorowi dziękujemy - znając jego dużą orientację i „wybredność” muzyczną), nasze niewyraźne śpiewanie okazuje się inspirujące dla publiczności… To świetnie! Już nie raz byliśmy pod wrażeniem różnorodnych wersji naszych tekstów... Dla porównania - nasza wersja Satysfakcji:

Jestem cały pogrążony
W satysfakcji
Jestem cały pogryziony
Satysfakcją.

 


Satysfakcja – taki tytuł ma najnowsza płyta zespołu Na Górze. Nie ma drugiego zespołu, który by tak szczerze, zadziwiająco prosto i bezpośrednio śpiewał o życiu i świecie. Jego członkowie mieszkają w domu położonym na wzgórzu i tam tworzą swoją muzykę.(...)

Kiedy słucha się historii zespołu Na Górze, w każdym budzi się wiara i nadzieja. Nabiera się dystansu do swoich problemów i narzekań. Narzekamy, bo nie umiemy przyjąć życia, jakie nam zostało dane i nie wiele potrafimy w nim zmienić. A dzisiejszy świat stara się jak może wmówić nam, że nic nie ma sensu. To, co stało się w domu w Rzadkowie, i co trwa tam codziennie, jest jedną z rzeczy, które sprawiają, że życie ma sens i można się nim cieszyć.(...)

Trudno jest mi pisać o płycie, która wzbudza tak wiele uczuć i emocji. Mogę opisać muzykę, która oddaliła się trochę od punk rocka, zbliżając się do rytmicznego i wesołego ska, o brzmieniu, które wzbogaciło się o instrumenty klawiszowe i o zaangażowaniu wokalistów, którzy śpiewają coraz lepiej. Ale czy da się opisać piosenkę „Opowieść Pawła”, przy której po prostu płakałam i to nie dlatego, że jest smutna? Wcale nie jest smutna, jest aż tak pełna nadziei i radości ze zwykłych rzeczy! To płyta dla każdego, kto zapomniał, że życie składa się z prostych wydarzeń, a każde wydarzenie jest darem największym, jakie można otrzymać. Każdy dzień jest cudem.

Natalia Budzyńska; Przewodnik Katolicki (1.02.2004)

 


Najprościej byłoby napisać, że był to koncert niezwykły. Inny. Tak może byłoby najłatwiej i – co również ważne – poprawnie politycznie – ale byłoby to kłamstwem. Tak naprawdę był to zwyczajny koncert ze zwyczajną, żywiołowo reagującą publicznością i z normalnym zespołem. Zespołem, który ma problemy z psującym się wzmacniaczem, selektywnym nagłośnieniem, który wcześniej musi się nastroić – przyznacie, że nie ma w tym nic niezwykłego. Chociaż nie... Tak... Był jeden niecodzienny akcent – w czasie występu jeden z gitarzystów przyznał, że tydzień wcześniej grali koncert w szkole policyjnej. To nieczęsto się zdarza. W każdym bądź razie nieczęsto się zdarza zespołom, które występują na poznańskim skłocie Rozbrat.

Orkiestra „Na Górze”, bo o nich tu mowa, grała na Rozbracie 27 kwietnia. Zespół występował już w tym miejscu drugi raz, pierwszy koncert grając w 1999 roku. Tak się składa, że byłem na obu koncertach. Na obu było podobnie.

Po pierwsze bezpretensjonalność. Chłopaki nie mają umiejętności King Crimson, bo też nie o to w ich muzyce chodzi. W ich mieszance reggae, ska i rocka liczą się przede wszystkim emocje i tym kupują publiczność. To niewiele dziś znaczy, ale jeśli słowo szczerość ma jeszcze jakąś wartość, to właśnie w kontekście ich twórczości. Tak musiał wyglądać punk w 1976 roku. Właśnie szczerze i bezkompromisowo. Bez patrzenia na umiejętność gry na instrumentach i fajerwerki techniczne.

Słowo punk tym bardziej jest na miejscu, że jeśli myślicie, że „Na Górze” to grzeczny zespół upośledzonych umysłowo, którzy swoją postawą będą wam udowadniać jak bardzo są „okej”, to grubo się mylicie.

 Po drugie publiczność. Chłopaki wychodzą na scenę i ja nie wiem jak to robią, ale już mniej więcej w połowie pierwszego kawałka, pół sali jest ich. Drugie pół (do których ja się, niestety, zaliczam) pewnie nigdy nie tańczy, więc się nie liczy. Tak było również w ten zimny wiosenny wieczór (w Polsce to nie jest oksymoron) na skłocie, w czasie którego zespół zaprezentował po części znane utwory z pierwszej kasety Kolorowomowa, jak i z ostatniej płyty Re Generacja. Grali prawie dwie godziny, wykonując swoje wszystkie, wybłagane przez publiczność, hity, zręcznie wplatając kowery (np. „Runął już ostatni mur” Tilt-u). Dramaturgię koncertu takim sceptykom jak ja psuły trochę problemy z wzmacniaczem i będąca następstwem powyższego przerwa, ale poza mną - jak się wydaje - nikomu to nie przeszkadzało.

Łukasz Cholewicki; pion.pl (2.07.2004)

 


Jeśli w twych oczach
jest jeszcze światło.
Jeśli w twym sercu
jest jeszcze droga.  

To idź!
Nawet w ciemność!

Tak śpiewał zespół Na Górze  - zagrali w piątek 9 czerwca 2006 o nietypowej godzinie, bo  w samo południe w Elblągu. Pełna sala - 350 osób - czeka na ich koncert: dzieci, młodzież, dorośli, nauczyciele, osoby niepełnosprawne i nie zawodzą się, bo już po paru piosenkach fotele przestają być potrzebne. Na takim koncercie po prostu nie można siedzieć, trzeba tańczyć i skakać. Najprostsze ska, reggae, punk, a do tego nieskomplikowane teksty, które trafiają prosto do serca, to wszystko w mig podbija publiczność.

Na czym polega fenomen zespołu Na Górze? Przed koncertem na pytanie dlaczego grają, Adam Kwiatkowski odpowiada: „Bo chcemy, żeby ludzie się cieszyli.” A Wojtek Retz dodaje: „Gramy, bo sprawia nam to radość”. Na ich stronie możemy przeczytać: „Jesteśmy tutaj razem, robimy to, co lubimy, co jest dla nas ważne, co nas rozwija... A najmilszym prezentem jaki otrzymujemy za to, jest satysfakcja.”

Przypomnijmy. Zespół tworzy siedem osób - profesjonalni muzycy rockowi oraz równie profesjonalni muzycy i wokaliści z Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie. Grupa koncertuje w kraju i za granicą, mają na koncie płyty i występy z takim gwiazdami, jak: Hey, Kult, Voo Voo.

Wracając do piątkowego koncertu. Ich własna wersja "Satisfaction" (grupy  The Rolling Stones) – mocne, energetyczne granie i proste słowa porywają wszystkich do śpiewania razem z chłopakami: "Jestem cały pogrążony... w satysfakcji. Jestem cały pogryziony... satysfakcją".

I rzeczywiście następuje maksymalne pogrążenie w satysfakcji, zwłaszcza, że ten koncert jest nietypowy dla zespołu Na Górze. Chłopaki dzielą się swoimi piosenkami i mikrofonem z innymi – z uczestnikami projektu terapeutyczno-muzycznego „Szansa na śpiewanie”, wymyślonego przez zespół Na Górze. Ich piosenki śpiewają uczniowie elbląskich szkół, ośrodków szkolno-wychowawczych oraz warsztatów terapii zajęciowej. Przez ponad miesiąc podczas warsztatów wokalnych w Światowidzie, pod czujnym okiem instruktorów muzyki, dzieci  uczyły się piosenek zespołu Na Górze, aby później zaśpiewać je z nimi na koncercie. Widać, że jest to dla nich niesamowite przeżycie, na początku lekko stremowani już po chwili szczęśliwi i podekscytowani. Śpiewają piosenki, które sami sobie wybrali, które z repertuaru Na Górze spodobały im się najbardziej. Publiczność nagrodziła ich ogromnymi oklaskami.

Organizatorzy przed koncertem zapowiadali: „nie zabraknie ostrego rockowego grania i dobrej zabawy!” – i ich obietnice rzeczywiście zostały spełnione. Zespół Na Górze przypomina, że można zrobić w życiu wiele, mimo że możliwości ma się niewiele. Wojtek Waglewski lider zespołu Voo Voo, z którym grupa koncertowała, powiedział: "Na Górze"? Pozazdrościć takiej pogody ducha i radości życia!

Katarzyna Bracka; info.elbląg.pl (10.06.2006)

 


Hołdujesz hasłom humanitaryzmu?

Ha, ha... Efektowne pytanie - trzy „h”! Uważam, że życie należy wykorzystywać sensownie. I wcale nie chodzi o hasła humanitaryzmu, litowania się nad biednymi, upośledzonymi, poświęcania się w pracy ze słabszymi... Bardzo często ci upośledzeni są silniejsi, zdrowsi i normalniejsi od nas - uznających się za takich, do których wszyscy inni muszą się dopasować. A już na pewno są bardziej od nas szczerzy. Niczego nie udają, nie obgadują nas za naszymi plecami. Wydaje mi się, że w życiu chodzi o robienie czegoś, co jest ważne, co przynosi nam taką prostą radochę! A tym dla mnie w tej chwili jest muzyka i... jeszcze kilka innych rzeczy.

Jak długo zajmujesz się osobami z niepełnosprawnością intelektualną?

Pracuję z nimi już kilkanaście lat i jak na mnie to bardzo długo, bo wcześniej dość często zmieniałem pracę. Męczy mnie każde zajęcie, które mnie nie rozwija. Tymczasem ta praca sprawia, że rozwijam się nieustannie. Dlatego chętnie w Rzadkowie przebywam i każdemu życzę takiej pracy. Jest ona najbliższa mojemu pomysłowi na życie.

Będąc u was zauważyłem, że mieszkańcy Domu mają bardzo dobre warunki. Niektórzy ludzie żyjący „normalnie”, w społeczeństwie niejednokrotnie nie mają takich mieszkań! Ale równocześnie zauważyłem, że są w nich sami, bo wasz Dom Pomocy Społecznej położony jest z daleka od miast, a nawet od najbliższych gospodarstw we wsi Rzadkowo...

I dlatego właśnie chce nam się robić różne rzeczy, aby tę izolację przełamać. Dlatego gramy koncerty, prezentujemy spektakle, zapraszamy młodzież na przez nas samych wymyślane święta... Izolacja tak zwanych „nienormalnych”, choćby stwarzać im jak najlepsze warunki socjalno-bytowe, zawsze będzie nienormalna. Każdy normalny człowiek musi borykać się z codziennością, musi sam robić różne rzeczy, sam podejmować decyzje, wykonywać zadania. Dlatego m.in. Adam Kwiatkowski, nasz wokalista i Robert Wasiak, perkusista, oprócz tego, że grają w zespole Na Górze, pracują też w kuchni naszego Domu. I nieraz trudno ich ściągnąć stamtąd na próbę, bo traktują to równie poważnie jak muzykę! No i na tym właśnie polega życie...

(fragment wywiadu z Wojciechem Retz, przeprowadzonego przez Damiana Kędzierskiego dla Gazety Poznańskiej dawno temu)

 


Artykuły na nasz temat były publikowane m.in. w czasopismach: Ptaszek, Fuckt, Aktivist, Lampa, Ha!art, Ponad-to, The Warsaw Voice, Głos Wielkopolski, Bardziej Kochani, Integracja, Gazeta Wyborcza, Rzeczpospolita, Metropol, Newsweek, Życie, Przewodnik Katolicki, Ruah… Jeden z najlepszych i najdłuższych reportaży o nas napisał Jacek Krzemiński do Magazynu Rzeczpospolitej w 2001r. Choć od tego niektóre informacje już się zdezaktualizowały, to jednak, w porównaniu z wieloma ekspresowo udzielanymi wywiadami (niektórymi przez telefon) jest w tym tekście najwięcej prawdy – Jacek, aby go napisać spędził z nami cztery dni. Przekazujemy więc go Wam prawie w całości.

 

Krzyk otuchy

Są zwykłymi pensjonariuszami Domu Pomocy Społecznej dla upośledzonych umysłowo, zaszytego na peryferiach Wielkopolski. Dotąd grali dla przyjaciół. Teraz wydają rewelacyjną płytę, nagrywają teledyski, szykują się do trasy koncertowej. (...)

Mówi Wojtek Retz, twórca zespołu Na Górze: - Gdy jeździłem na tak zwane imprezy integracyjne, zrodził się we mnie bunt. Bo cokolwiek by niepełnosprawni pokazali, czy to było dobre czy złe, widzowie bili brawo - z litości. Postanowiłem więc zrobić z chłopakami coś takiego, by ludzie klaskali, bo im się podoba.

Robert Friedrich, lider Arki Noego (największej w Polsce gwiazdy muzyki dziecięcej ostatnich lat), który zdecydował się pomóc zespołowi Na Górze: - To, co oni grają i śpiewają jest dla mnie dużo głębsze i więcej warte od tego, co robią gwiazdy lansowane przez wielkie koncerny płytowe. Dla nich muzyka jest wyłącznie towarem do sprzedania. Na Górze to coś więcej niż towar. To prawdziwy underground.


Dałem czadu?

Do Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie jedzie się między malowniczymi wzgórzami. Gdy docieram na miejsce i odnajduję Wojtka, idziemy do jego kanciapy. Po drodze spotykamy długowłosego Bartola, który w zespole śpiewa. Jest poważny, jakby trochę smutny. Przy Małym, którzy pojawia się za chwilę, może wydawać się flegmatykiem. Bo Mały, choć nie mówi, to wulkan energii. Śmieje się, obściskuje mnie i na migi pokazuje, że gra na perkusji. Takich, jak on lubi się od razu. Potem przychodzi Adam, lider zespołu, też poważny. Na pierwszy rzut oka prawie nie widać po nim upośledzenia. Adam czuje się artystą. - Chcę śpiewać do samej śmierci, bo to wszystko z siebie śpiewam - mówi. - Zapowiadam zespół na koncertach, lubię mieć wejścia.
- Tylko jakie to są wejścia! - śmieje się Mariusz, gitarzysta. - Wchodzisz na scenę i mówisz: Jak wam teraz zagramy, to się posr...
- Albo jak na tym festynie parafialnym w Chodzieży - wtrąca Wojtek. - Jeśli mamy fajną atmosferę na koncercie, to Adam mówi, że jest zajeb... Przed tym festynem zapewniał, że będzie grzeczny. W końcu wchodzi na scenę, na widowni siedzi proboszcz, a Adam rzuca: Dziś nie mogę powiedzieć, że jest zajeb...

Wieczorem Adam zaprasza mnie do siebie i do chłopaków. Robi kolację i strofuje współlokatorów: Zachowujcie się, bo mamy gościa. Widać, że chce być szefem. - I Bartolem się opiekuję, pomagam mu się myć - relacjonuje. - A chłopaki pomagają mi sprzątać, prać, robić śniadania i kolacje.

Próba. Adam jest niezadowolony, bo właśnie wyjechał na wczasy pod niedalekim Wałczem i z powodu próby musiał je na pół dnia przerwać. Denerwuje się, a Wojtek z jego narzekań robi kolejną piosenkę. Za to Bartol,  którym również są czasami kłopoty (raz, gdy bardzo się zdenerwował, wybił nawet, jak prawdziwy rokendrolowiec, szybę w restauracji), jest dziś wyjątkowo spokojny. Mocno trzyma mikrofon w garści, uśmiecha się i pyta po którymś z kolei kawałku: Dałem czadu? Małego ledwie widać zza perkusji, ale pod koniec utworu potrafi wstać, uśmiechnąć się od ucha do ucha i przelecieć pałeczkami po wszystkich bębnach.

Tylko Robert nie rzuca się w oczy - schowany w kąciku i pochylony w skupieniu nad cymbałkami. - Próby nie są łatwe - przyznaje Wojtek. - Bo oni muszą mieć publiczność, żeby chcieli grać. Na próbach trzeba ich nakręcać, nie chcą słyszeć, że jakiś kawałek musimy powtarzać ileś razy, szlifować. Ja nie nalegam, bo boję się, że takie cyzelowanie mogłoby zabić ich ekspresję. spontaniczność, naturalność. A to są największe walory naszego zespołu.
 

Niekonwencjonalna dyrektorka

Najpierw był telefon do Domu Kultury w Chodzieży, który Wojtek odebrał przypadkowo. Dzwoniła Małgorzata Kwiatkowska, świeżo upieczona dyrektorka przygotowywanego do otwarcia Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie, oddalonym od Chodzieży o kilkanaście kilometrów. Działo się to w 1991 roku.
- Dostaliśmy budynek po wojsku, było w nim ponuro, szare ściany - opowiada Małgorzata Kwiatkowska. - Zadzwoniłam więc do domu kultury z prośbą, żeby ktoś pokolorował nam ściany. Natknęłam się na Wojtka. Przyjechał z grupą zwariowanych, młodych ludzi, pomalowali cały dom. Zapytałam, czy nie zorganizowałby warsztatów terapii zajęciowej, które rozbudziłyby naszych podopiecznych artystycznie. Dlaczego akurat jego? Bo to artysta, a artyści sami przekraczają normy, więc mają więcej tolerancji dla inności.

Wojtek, wówczas specjalista od teatru w chodzieskim domu kultury i organizator znanego w kręgach awangardowych Święta Wrażliwości, wahał się. Zawsze wprawdzie lubił nowe wyzwania, a do tego uznał, że w Chodzieży zrobił już co mógł, ale praca w nowym miejscu wydawała się wielką niewiadomą. Wziął więc tylko pół etatu, drugie pół w domu kultury zachował.

Początki? Niezbyt zachęcające. Wojtek chciał poznać dzieciaki, którymi miał się zajmować jeszcze przed ich przeprowadzką do Rzadkowa. Pojechał do nich. Przeżył wstrząs.
- Zobaczyłem odrapane ściany, obślinionych, byle jak ubranych chłopaków - przypomina sobie. - Byli nafaszerowani końskimi dawkami środków uspokajających, bo personelowi nie chciało się nimi zajmować. Niektórzy walili głową w ścianę. Rozryczałem się. Stwierdziłem, że nie dam rady.

Potem jednak się przemógł. Chyba dlatego, że dom w Rzadkowie miał być zupełnie inny. Pani Kwiatkowska, jego dyrektorka, przedtem była nauczycielką. Miała niekonwencjonalne podejście do swojej nowej roli.

Wojtkowi dała swobodę. Miał robić to, co uzna za stosowne, bo w przypadku upośledzonych nie ma reguł i bywa, że metody z książek mało pomagają. Jak wydobywał z mieszkańców artystyczne upodobania?
- Najpierw ich obserwowałem i po prostu z nimi byłem - mówi. - Zrozumiałem, że nic na siłę zrobić się nie da. Czekałem na ich propozycje, bawiłem się z nimi tak jak chcieli.

I krok po kroku zmontował z upośledzonymi chłopakami teatr. Nazwał go Na Górze, bo dom w Rzadkowie stoi na wzgórzu. Po miesiącach prób zaczęli jeździć ze swym teatrem na przeglądy domów pomocy społecznej. Tam Wojtek przekonał się, że to getto - z upośledzonymi i instruktorami, którzy wystawiają ich jak małpy, i notablami, którzy ofiarowują swoją litość. Wtedy postanowił jeździć z zespołem na "normalne" festiwale i rywalizować z "normalnymi" zespołami. Wystąpili m.in. na poznańskiej "Malcie", zbierając pochlebne oceny.


Apetyt na życie

A jak zaczęło się z muzyką? Wojtek poprosił Mariusza Nalepę, znajomego z Chodzieży, żeby pomógł mu zrobić oprawę muzyczną do spektakli wystawianych przez trupę z Rzadkowa. - Po jakimś czasie zacząłem się zastanawiać, czy nie wciągnąć do tworzenia tej muzyki naszych aktorów, czyli chłopaków z DPS-u - opowiada Retz. - Zauważyłem, jak Bartol nuci piosenkę z serialu. Zacząłem z nim pracować. Wtedy prawie nie mówił, a dziś jest jednym z dwóch wokalistów zespołu. Potem zwróciłem uwagę, że Mały wystukuje coś łyżeczkami na stołówce, i pomyślałem: To będzie nasz bębniarz. Następnie trafił między nas Robert, grając na przeszkadzajkach.

To był pierwszy skład. Zespół nazwali tak samo jak teatr: Na Górze. Na Boże Narodzenie 1994 roku dali pierwszy koncert - w Rzadkowie, po wigilii. Mały wystukiwał rytm na kartonowym pudełku, Robert grał na cymbałkach, Wojtek na gitarze, a Bartol śpiewał.

Kaseta wideo z nagraniem koncertu wpadła w ręce Mariusza Nalepy. To od siedmiu lat instruktor terapii zajęciowej, gitarzysta i flecista, a zarazem palacz c.o. i sprzedawca kalendarzy, dorabia sobie chałturami na weselach. - Do tego czasu myślałem, że to, co robi Wojtek z chłopakami, to taka muzykoterapia: każdy wali, w co popadnie i wychodzi z tego jeden wielki kociokwik - opowiada Mariusz. - A oni grają normalne kawałki. Powiedziałem do żony: muszę z nimi grać. Na początku to była wielka partyzantka. Graliśmy na enerdowskich gitarach, Muzimach, Mały wybijał rytm na kartonach. Z czasem dyrekcja domu zafundowała nam głośniki i perkusję, kupiliśmy wzmacniacz za pieniądze z koncertów. A chłopaki rozwijali się, szło im coraz lepiej.
- To samorodne talenty - stwierdza Wojtek. - Raz puściłem Małemu film instruktażowy dla perkusistów jazzowych. Popatrzył na jedno z ćwiczeń, naprawdę trudne, i zaraz tak samo zagrał.

Gdy zaczęli jeździć na pierwsze koncerty, dołączył do nich Adam, którego znali wcześniej z tego, że słucha disco-polo. Chciał śpiewać, ale Wojtek podejrzewał, że chodzi mu tylko o jeżdżenie na występy, o publiczność. Mylił się, bo Adam bardzo zapalił się do śpiewania i mówi teraz, że disco-polo to g...

Brakowało im wtedy tylko basisty. Mariusz znalazł na to sposób: ściągnął znajomego z Piły. To był Longin, człowiek, który uczestniczył w wielu muzycznych projektach, a utrzymywał się ze sprzedawania telefonów komórkowych. Dziś to najlepszy muzyk w zespole. - W żadnej z moich kapel nie było takiej atmosfery, jak w Na Górze - mówi Longin. - Tu nie ma wielkich instrumentalistów, można nas się czepiać, że gramy mało precyzyjnie, słabo warsztatowo. Ale tu nie o to chodzi. W czasie grania powstają między nami tak pozytywne napięcia, że wzajemnie się nakręcamy. I jak skaczę na koncertach, nie robię tego na pokaz, lecz dlatego, że to wspólne granie tak nas niesie.

Opowiada Mariusz Nalepa, gitarzysta: - Bycie z chłopakami jest jak lustro. Jaki jesteś dla nich, tacy oni dla ciebie. Oni żyją tu i teraz. Potrafią cieszyć się tym, z czego my już nie umiemy czerpać radości. Nie komplikują świata tak jak my. Dzięki nim odnalazłem w sobie stan spokojnego wyczekiwania, zrozumiałem, że życie nie polega na tym, żeby uganiać się za jakimiś celami i za wszelką cenę coś osiągnąć. Nabrałem przy nich apetytu na życie.
 

Tylko zblazowany cynik...

W 1997 roku nagrali pierwszą kasetę. Słowa ułożył Wojtek. Pisał tak, by oddać świat chłopaków z zespołu. Teksty były krótkie, bo dłuższych Barto i Adam by nie zapamiętali. Kaseta rozeszła się wśród przyjaciół i znajomych. Zespół grywał tu i ówdzie koncerty.
- Nie zabijaliśmy się, żeby zaistnieć - mówi Wojtek. - Wszystko toczyło się raczej samo. Ktoś dzwonił, proponował granie, to jechaliśmy. I na ogół świetnie nas przyjmowano. Ludzi e na nasz widok najpierw otwierali szeroko oczy, a później dawali się porwać. Chłopaki na scenie są tacy, że ktoś musiałby być zblazowanym cynikiem, żeby go nie ruszyli.

Na koncertach zespół przedstawiał Adam: Cześć, nazywamy się Na Górze. Mamy nadzieję, że będziecie się z nami dobrze bawić. Ani słowa o tym, że on i jego trzech kolegów z zespołu są niepełnosprawni.

Basia Rutkowska, pedagog w rzadkowskim DPS-ie: - Oni wcześniej nie byli tacy przebojowi, ekspresyjni. A teraz wchodzą do każdego lokalu jak normalni ludzie - nie skuleni, spłoszeni, jak zwykle nasi pensjonariusze.

Małgorzata Kwiatkowska, dyrektorka DPS w Rzadkowie: - Wojtek wiedział, że w inności tych chłopaków jest potencjał i umiał to genialnie wykorzystać.

Przełomem był telefon od Romana Zańki, właściciela Galerii "Pod Sukniami" w Szczecinie, w której mieści się również bar sałatkowy i herbaciarnia. Zańko po raz kolejny organizował u siebie Święto Działań Niezwykłych i chciał, żeby zespół Na Górze na nim wystąpił. Po koncercie był tak zafascynowany, że postanowił pomóc im wypłynąć na szersze wody. Załatwił występ przed wielkimi gwiazdami: Kultem i Heyem.
- Przed Kultem chcieliśmy zagrać na tym samym sprzęcie, co muzycy tego zespołu, bo sami nie mieliśmy najlepszego - mówi Wojtek. - Muzycy Kultu się wahali, a najbardziej niezdecydowany był perkusista. Patrzy na Małego, a ten nie dość, że niewielki, to jeszcze niepełnosprawny. W końcu zgodził się, mówiąc: Tylko, żeby jakiejś śrubki nie odkręcił. Czy chłpaki mieli tremę? Nie, nie miało to dla nich znaczenia, że Kult to gwiazda.

Zańko przekazał kasetę z muzyką rzadkowskiego zespołu Robertowi Friedrichowi, lidreowi Arki Noego. Friedrich zachwycił się ich piosenkami. Zadeklarował, że gdyby zespół potrzebował pomocy, to jest do dyspozycji. Parę miesięcy później, w listopadzie 2000 roku, spotkał się z Wojtkiem. W wtedy było już wiadomo: Friedrich chce, żeby pieniądze, które zarobiła Arka Noego, posłużyły do wypromowania zespołu Na Górze. Zapowiedział, że sfinansuje nagranie i wydanie płyty i teledysków. Słowa dotrzymał.
- Odkąd dostałem kasetę z muzyką Na Górze, jestem wielkim fanem tego zespołu - mówi Friedrich. - Dzięki tej muzyce wiem, że życie ma sens.
(...)
- Bałem się nagrywania tej płyty, mówi Adam, wokalista Na Górze. - I miałem rację. Było ciężko, tyle musieliśmy ćwiczyć, że aż się popłakałem.
Wojtek: - Chłopaki nie byli przyzwyczajeni do pracy w studiu, powtarzania nagrań. Żeby ich nakręcić, udawałem przed nimi publikę, tańczyłem, skakałem. Ale poradzili sobie lepiej niż przewidywałem.
- Gdy oni wracają z koncertów do DPS-u, przeżywają dramat - mówi Wojtek. - Bo zostawiają za sobą normalne życie. To, że tak w zespole się zmienili, wynikało głównie z tego, że traktowaliśmy ich jak kumpli.
(...)
 
Przeciw cywilizacji śmierci

Mówi Robert Friedrich, lider Arki Noego: - Chłopaki z Rzadkowa nie grają doskonale, mylą się. I paradoksalnie - to ich zaleta. Pokazują, że człowiek ma prawo do błędu i może być średniakiem. W lansowanym dziś modelu kultury brakuje miejsca dla tych, którzy nie są najlepsi, nie tryskają zdrowiem, nie są piękni, młodzi, nie odnoszą wielkich sukcesów. Domy starców, dla niepełnosprawnych, szpitale wyrzuca się poza miasta, udając, że ich nie ma. Muzyka Na Górze to krzyk dochodzący z tych miejsc - krzyk tych, którzy dziś nie mają głosu, krzyk dający otuchę, a nie rozpacz. To cios w cywilizację śmierci.

Jacek Krzemiński; Magazyn Rzeczpospolitej (19.10.2001)

 


Inny fajny artykuł napisała w 2004 roku dziennikarka Głosu Wielkopolskiego, Agnieszka Świderska – pracując w pilskim oddziale tej gazety, miała z nami kontakt wiele razy – przyjeżdżała na próby, bywała (i nieźle się bawiła) na naszych koncertach… Zatem nie zdziwiło nas, że tekst, który powstał był autentycznym obrazem naszego zespołu.

 

Muzyka jest na górze

Zespół Na Górze, który tworzą niepełnosprawni intelektualnie chłopcy z DPS w Rzadkowie oraz muzycy z punkrockowych zespołów jest fenomenem na polskiej scenie. Może gdyby takich zespołów było więcej, o Rzadkowie nie byłoby tak głośno. Ale może wtedy nikt by nie budował domu dla chłopców daleko za wsią, w szczerym polu. Chłopcy mieliby wtedy bliżej do kawiarni i kina, które lubią tak samo jak wszyscy. A kultury od chłopaków pani Kasi, opiekunki grupy, w której są Adam i Gary, mógłby się uczyć niejeden „dres” sprzed bloku. W restauracji piją zawsze kawę z filiżanek i nie pozwalają płacić kobiecie rachunku.

Ciągle czegoś szukasz
Stale czegoś chcesz
Mówisz, że nic nie masz
A przecież...

Wszystko jest w tobie
Wszystko jest tutaj
(,,Wszystko jest’’)

Każdy dom ma swoje kolory. I swój własny rytm. Dom na górze w Rzadkowie ma jeszcze swoją muzykę. Ta domowa piosenka zaczęła się dziesięć lat temu. Wojtek przypadkowo usłyszał, jak Bartol nuci pod nosem melodię z serialu. Zabrał go wtedy ze świetlicy i zagrał mu na gitarze. - Nie słyszałem, żeby w ogóle śpiewał - opowiada Wojtek. - Tymczasem okazało się, że ma całkiem fajną barwę głosu. To był ten sam Bartol, który kiedyś nie mówił. Potem przyuważył Garego, jak bębnił palcami po stole. Dał mu karton, który pożyczył od magazyniera. Gary zaskoczył go, tak samo jak Bartol. Nie gubił rytmu. Ten pierwszy grudniowy koncert po trzech miesiącach zagrali właśnie trzech. Pewnego dnia tak po prostu dołączył do nich Adam, a potem Robert. Maniek trafił do zespołu przez... kasetę wideo. - Był na niej nagrany nasz pierwszy koncert - opowiada Wojtek. - Trzymał ją przez miesiąc i nie oglądał. Myślał, że to takie pitu-pitu w stylu: a teraz bierzemy grzechotki i walimy. Zdziwił się, że to są piosenki, a chłopacy wiedzą, kiedy zacząć i kiedy skończyć. Powiedział do żony, że musi grać w tym zespole. Longin to ,,Kolorowomowa’’. Przy nagrywaniu tej kasety, kiedy Gary siedział już za prawdziwą perkusją, stwierdzili, że brakuje basów. Lo był właśnie tym, który je dograł. Nie poznał wtedy chłopaków; na żywo spotkali się dopiero na koncercie. Kiedy zaczęli już sporo koncertować, z zespołu odszedł Robert. Od tras koncertowych wolał swoją drogę, która prowadzi go codziennie z domu na górze do kościoła na dole. Zastąpił go Kris z chodzieskich WTZ. Razem z nim w zespole pojawiły się klawisze. Adam nie śpiewał już wtedy w chórku, tylko na pierwszym mikrofonie. Jego natura showmana doszła do głosu. - Lubię być na scenie - sam przyznaje. - Lubię śpiewać dla ludzi. Oni nie mogą siedzieć w domu i oglądać telewizji, jak jest koncert. Oni muszą coś robić. Czuję, że to jest ciepłe. Oni tego potrzebują. Trzeba wiedzieć, że nie jesteś gwiazdą, że to jest po prostu zabawa. To nie jest tak, że ktoś jest kaleką. To nie jest terapia. To jest zabawa. Lubię ostre granie. Podoba mi się, jak ludzie skaczą.

Gdy słońce budzi mnie
Zawsze bardzo dziwię się

Znowu jestem
Tutaj jestem
(,,Poranna piosenka’’)

W każdym domu jest ktoś, kto wstaje pierwszy. I ktoś zawsze ostatni gasi światło. W Domu na Górze to Gary pije pierwszy poranną kawę. Lubi rozpuszczalną. Adam z kolei zaparza sobie rano ,,siekierę’’. Razem z Pawłem, Robertem i sześcioma innymi chłopakami oraz Kubusiem (królikiem miniaturką) mieszkają w zachodniej części domu. Dawną pralnię zamieniono na przytulną kuchnię i pięć pokoików. Chłopakami na zmianę z panią Kasią z Chodzieży opiekuje się pani Mariola, która mieszka na dole, we wsi. Chłopacy znają ten dom. Kiedy wybierają się do niej z wizytą ubierają białe koszule i marynarki. Kiedy kawa już stoi na stole, można zdjąć marynarkę. Najwięcej jednak rozmów odbywa się przy kuchennym stole, w ich kuchni. Kolacje, które sami przygotowują, przeciągają się wtedy do późna. Nie zawsze tak jest. Gary, kiedy ma zły dzień, zamyka się w pokoju i z nikim nie rozmawia. Rzadko jednak drzwi do jego pokoju są zamknięte. Gary to człowiek, którego rozpoznaje się po uśmiechu, a ten uśmiech od rana wędruje po wszystkich piętrach domu. - Gary wszystkim chce pomóc - śmieje się Wojtek. - To taka natura.

Kiedyś na dwie zmiany pomagał w kuchni, dopóki kucharki się nie zorientowały. Dla kuchni jest gotów poświęcić nawet próbę, zwłaszcza gdy na zmianie jest pani Ola. - Gary w kuchni robi praktycznie wszystko - chwali go pani Ola. - Poza tym fajnie gra. Jak usłyszałam go na koncercie, to miałam gęsią skórkę. Ulubionym miejscem Adama jest zdecydowanie jego pokój. Teraz ma w nim jeszcze DVD, które kupił m.in. za pieniądze zarobione na koncertach. - W zespole panuje demokracja - mówi Wojtek. - Zarobione pieniądze dzielimy po równo. Bartol, który mieszka w innej części domu, pieniądze włożył w remont pokoju. Starczyło jeszcze na telewizor i zestaw wypoczynkowy, z którego korzystają także współlokatorzy. - Jak już pokój był zrobiony, to Robert nie wychodził z niego - opowiada opiekunka jego grupy, pani Gosia. - Tak się nim cieszył.

Zbudowałem dom z niepewności
Zbudowałem dom z pytań
Zbudowałem dom z samotności
Zbudowałem dom z oczekiwań

Teraz zapraszam was do niego
(,,Dom’’)

Ten remont nie był zwykłym remontem, ani ten pokój, nie jest zwykłym pokojem. Dla Bartola, oprócz muzyki, to najcenniejsza rzecz, jaką posiada. W przeciwieństwie do Adama, który często zagląda do braci, czy Garego, którego po reportażu w telewizji odnalazła siostra, Bartol ma tylko obietnicę swojego ojca, że ten kiedyś go odwiedzi. To za mało, jak na miłość. - Kiedy chłopcy wyjeżdżali na święta do domu, chodził ze spuszczoną głową - opowiada pani Gosia. Być może z tego, choć i z innych powodów, prawdziwym świętem są dla niego koncerty. - W dzień koncertu jak by mógł, to by frunął do nieba - opowiada pani Gosia. Kiedy Wojtek wspomina pierwsze koncerty, Bartol płacze. Uśmiecha się zawstydzony, jakby mówił: to tylko wzruszenie, każdy by się wzruszył. I nikt mu się nie dziwi. Bo z tego zaplanowanego 10 lat temu buntu przeciwko terapii zrodziło się coś dobrego: pełen energii i radości punkrock, dwie płyty i ponad setka koncertów. Ten urodzinowy zagrali na początku grudnia w Chodzieskim Domu Kultury. - Było super - mówi Bartol. - Daliśmy czadu, bo ludzie klaskali i skakali mocno. Na ten koncert zaprosili także swoich przyjaciół - zespół VooVoo, Zbyszka Zamachowskiego, Litzę i Grabaża.

Jeśli w twych oczach
Jest jeszcze światło
Jeśli w twym sercu
Jest jeszcze droga

To idź
Nawet w ciemność
(,,Jeśli’’)

Każdy koncert jest wydarzeniem. W pamięci zostaje jednak kilka, kilkanaście może. Jednym z nich był koncert na poznańskim Rozbracie. - Obawiałem się trochę tego koncertu, bo Rozbrat ma swoją specyficzną, wymagającą publiczność. Niepotrzebnie, bo przyjęli nas bardzo dobrze. Lubimy tam wracać i grać. Nie sposób zapomnieć też koncertu na festiwalu w Pradze. Zagrali wtedy w kościele, gdzie bębny Garego brzmiały niesamowicie. - Charytatywnie gramy tylko dla fajnych ludzi - mówi Wojtek. - Wkurzają mnie ludzie, którzy myślą, że niepełnosprawnym powinno wystarczyć tylko to, że zagrali koncert. Nie gramy dla czyjejś litości. Nie boję się powiedzieć, że Na Górze to dobry zespół, który jest wart swojej ceny. Z pewnością jest więcej wart niż jeden menadżer z siódmego piętra Pałacu Kultury i Nauki. - Miał wypromować naszą pierwszą płytę ,,Rre-generacja’’ - opowiada Wojtek. - Snuł przed nami plany wielkich tras koncertowych. Mówił też, że my z tego z Rzadkowa będziemy musieli częściej przyjeżdżać do Warszawy, bo tam jest centrum. I na samym gadaniu się skończyło, a my straciliśmy przez niego pół roku.
Zespół i jego przyjaciele wzięli sprawy promocji płyty w swoje ręce, a ,,centrum’’ wróciło na swoje miejsce, czyli do Rzadkowa. Nigdy się stąd zresztą do Warszawy nie wybierało. Na następną płytę - ,,Satysfakcję’’ zdobyli granty z unijnego programu ,,Młodzież’’. - Nigdy bym nie chciał, żeby Na Górze zostało boysbandem, który musi robić to, do czego zmusza go umowa - mówi Wojtek. - Dlatego nie będziemy podpisywać żadnych umów.

Byłem tam
Widziałem to i tamto
Gościli mnie ci i tamci
Ale nigdzie nie jest tak jak tu
(,,Tu’’)

W sali prób w domu jest nadkomplet. Adam idzie po wodę na herbatę, Wojtek szuka kubków, Lo i Maniek stroją gitary, a Kris ustawia się z klawiszami na nowym miejscu. Tylko Bartol siedzi spokojnie na kapanie. Reszta to domownicy. Brakuje jeszcze Garego. Głośników pilnuje w tym czasie drewniany anioł. A ze ścian pozytywny przekaz ślą kolorowe obrazki. Kiedy zaczyna się muzyka, Monika, dziewczyna z domu, wchodzi na środek sali i zaczyna tańczyć. Dołącza do niej chłopak ze sreberkiem w ręku, Przemek. ,,Za twórczość dla dzieci i młodzieży’’ - tak brzmiał tytuł prestiżowej nagrody prezydenta, do której w tym roku Wojtek otrzymał nominację. Na spotkanie z prezydentem pojechał razem z Adamem. - Wiesz, ja pierwszy raz widziałem Kwaśniewskiego - opowiada Adam. - Musiałem się z nim przywitać. Strasznie pachniał. Jak on jest ważny gość, to musi pachnieć. Joli nie było, nie wiem czemu, ale nie było. A potem on zaprosił wszystkich na szwedzki stół. Dobrze, że talerz mi się nie zbił. Nie chcę być prezydentem. Wolę grać.

Agnieszka Świderska; Głos Wielkopolski (24.12.2004)

 


A to tekst Piotra Schutty w Ekspressie Bydgoskim 2008 r.

 

Kolorowe ptaki przylatują z Rzadkowa

Jeden nie dosłyszy, drugi prawie nie mówi, trzeci gra jedną ręką, czwarty gada jak najęty. Grają spontanicznego free rocka. Mieszkają na wzgórzu. Nazywają się "Na górze".

Mały, który nie jest już taki mały i ostatnio zmienił ksywę na Gary, czasem na koncercie wstanie od perkusji w środku utworu, przestanie grać, okręci się w kółko... i bębni dalej. Reszta zespołu zdążyła się już do tego przyzwyczaić. Bo: po pierwsze Mały-Gary jest geniuszem rytmu (aparat słuchowy mu w tym nie przeszkadza), a po drugie inni też nie są doskonali. Nikt nie jest.

 

Co koncert, to niewiadoma

Adam Kwiatkowski, wokalista i gaduła - jeśli koncert wypada w niedzielę, lubi ubrać się tak, jakby szedł do kościoła. Biała koszula, garnitur, eleganckie buty. W pozostałe dni może wyglądać jak rockandrollowiec - dżinsy, koszulka z ustami i jęzorem Micka Jaggera, czarna skóra - ale nie w niedzielę. Nie raz zdarzyło mu się przekręcić słowa, pomylić zwrotki albo całkiem zapomnieć tekstu. Nikomu to nie przeszkadza, przeciwnie, pomyłki są początkiem następnej przygody. Bo każdy występ przed publicznością, każda próba, każda piosenka i każdy akord to wielka niewiadoma. Nigdy nikt nie wie, co się za chwilę wydarzy. I kiedy Adam zaśpiewał raz "jestem pogryziony satysfakcją" zamiast "jestem pogrążony w satysfakcji" - część zespołu tego w ogóle nie zauważyła, a inni mieli radość. I tak już zostało.

Robert Bartol, drugi wokalista - postać tajemnicza. Milczący, nerwowe, płochliwe spojrzenie, orli nos, grzywka przesłaniająca głęboko osadzone oczy. Powtarza za rozmówcą końcówki zdań, najczęściej jeden wyraz. Bo generalnie nie lubi mówić. Kiedyś nie mówił wcale. Ani słowa. Coś tam tylko mruczał pod nosem. Nigdy wyraźnie, ale za to zawsze melodyjnie. Dziś śpiewa na całe gardło na scenie, czasem dla garstki, a czasem dla kilku tysięcy fanów. Na przykład tak: "Gdy ci smutno, gdy sił ci brak. Podnieś głowę. Zaśpiewaj sobie tak. La, la la, la la la la la".

To "la la la" Bartola usłyszał Robert Friedrich z Arki Noego i zaprosił chłopaków do studia do Warszawy na profesjonalną sesję nagraniową. Tak powstała, wydana w 2001 roku pierwsza płyta zespołu pt. "Rre Generacja" i wymowny teledysk, w którym najważniejsza jest żółta warszawa pożyczona od przyjaciela. Zespół pakuje do niej instrumenty i zamiast do szkoły rusza na wagary, po wrażenia i przygodę.

Przygoda trwa. Grając koncerty zwiedzili cały kraj: Kraków, Krosno, Warszawa, Skierniewice, Gdańsk, Brodnica... Byli w Pradze, byli w studiu telewizyjnym, byli na plaży, mieszkali w hotelu Holiday Inn. Poznali Kasię Nosowską, Annę Dymną, grali przed Kazikiem Staszewskim i zespołem Raz Dwa Trzy. Dziś grupa ma już w dorobku dwie płyty, dwa teledyski, ponad 30 własnych utworów, kilka coverów znanych kapel i ciągle mnóstwo marzeń.

 

Kariera obok

Tylko że marzenia nie dotyczą występów i kariery. Światła sceny, autografy, dziennikarze, popularność - to wszystko jest przy okazji. Naprawdę ważne jest: żeby pomagać w kuchni sympatycznej pani Oli i poznawać miłe studentki praktykantki, żeby służyć do mszy, żeby częściej spotykać się z poznaną niedawno dziewczyną, żeby znowu przyjechała siostra, która odnalazła się po latach, bo obejrzała ich w telewizji.

Robert Królski, przeszkadzajki - szczupły, wysoki, lekko zgarbiony. W dłoni przeważnie ściska reklamówkę. Szybki, ruchliwy. Rzuca: - Co mi przywiozłeś? Piwo przywiozłeś?

Zrezygnował z „kariery", bo zaczęła go męczyć. Wyjazdy, koncerty, autografy, hałas. To nie dla niego. W pewnym momencie powiedział "nie!". Roberta zastąpił Krzysiek Nowicki, który wzbogacił brzmienie o klawisze, na których gra jedną rękę, bo drugą ma sparaliżowaną.

 

Mają własny napój

Rockandrollowcy z Rzadkowa to nietypowi rockmani. Nie lubią piwa, lubią przy piwie tylko posiedzieć. Na jednej z tras wymyślili colahol, połączenie coca-coli z piwem bezalkoholowym. Nie szukają doznań w narkotykach, nie pozują na gwiazdy, męczy ich popularność, nie dbają o pieniądze i sławę. Poza tym są normalni - nie znoszą prób, kochają za to podróże. Nazywają się Na Górze, bo ich dom - Dom Pomocy Społecznej w Rzadkowie mieści się na wzgórzu. Po prostu. Kiedy kilka lat temu menadżer ze stolicy powiedział im, że zrobi z nich gwiazdy, ale muszą się przenieść do Warszawy, bo tam jest centrum, w pierwszej chwili byli gotowi pakować walizki. Na szczęście menadżer okazał się niesłowny, a oni przypomnieli sobie, że centrum ich świata jest tu, skąd widać pola i las, na górze w Rzadkowie, między Miasteczkiem Krajeńskim i Piłą. Tutaj wracają z męczących tras koncertowych, tu przeżywają i wspominają. Panią z przydrożnego baru, której dali płytę. Zbyszka Wodeckiego, którego w studiu pomylili z Michałem Wiśniewskim. Zbyszka Zamachowskiego, któremu na planie teledysku Adam szepnął do ucha: "Ja chcę z tobą zagrać w filmie Zbyniu". Wspomnień jest dużo, ale rzadko sięgają dzieciństwa. Zresztą nie ma czego wspominać, rodziców się nie pamięta, a domy dziecka i zmieniane wielokrotnie ośrodki zlewają się w jeden bezbarwny ciąg.

 

Zaczęło się od malowania

Mama Adama odnalazła się niedawno. Ma nową rodzinę.

- Wolałbym mieszkać z nią i z braćmi. Bo rodzina jest najważniejsza. Nie wiem, czemu mieszkam tu, a nie z mamą - mówi Adam i smutnieje. Ma 26 lat. Od dziecka tułał się po ośrodkach. Na dłużej zatrzymał się dopiero w Rzadkowie. Tu ma własny pokój, przyjaciół, firmowe ciuchy i sprzęt grający kupiony za pieniądze z koncertów. Odkąd zaczął regularnie występować, chodzi do fryzjera i na zakupy - lubi modnie się uczesać i dobrze wyglądać. W piosence "Tu" śpiewa: "Byłem tam, widziałem to i tamto. Gościli mnie ci i tamci. Ale nigdzie nie jest tak jak tu".

Wojciech Retz z Chodzieży, gitara akustyczna, słowa, muzyka - kościsty, wysoki, długie włosy opadające na ramiona. Zainteresowania: muzyka, teatr, ludzie. Trzynaście lat temu wjechał na górę, żeby pomalować mieszkańcom DPS-u płot i ściany. Wymalował fantazyjne figury o krzykliwych barwach i został. Jako instruktor terapii. Tak zaczęła się w Rzadkowie historia teatru plastycznego. Mieszkańcy domu byli aktorami, wymyślali sceny, tworzyli kostiumy. W grudniu 1994 roku aktorzy teatru Mały, Bartol, Robert i Wojtek po raz pierwszy razem zagrali. Miał być zwykły wigilijny koncert dla sponsorów, jakich wiele w DPS-ach, a stało się coś dziwnego. Bartol mruczał niczym Tom Waits, Mały uśmiechnęty od ucha do ucha walił w kartony, Robert z fantazją potrząsał grzechotą, w tle brzmiała gitara Wojtka.

 

Czadzili jak z nut

Mariusz Nalepa, gitara akustyczna i elektryczna, flety, harmonijka, kompozycje: - Zobaczyłem ich występ na taśmie i kopara mi opadła. Znając realia DPS-ów myślałem, że to będzie słabe. A tu zaskoczenie, chłopcy czadzili tak, że głowa mała. Akurat kończyłem szkołę, technikum ochrony środowiska. Postanowiłem, że chcę do nich dołączyć i zatrudniłem się w Rzadkowie.

W 1997 roku do zespołu dołączył jeszcze jeden "normals", basista Longin Bartkowiak – przyszedł do studia, by dograć się na pierwszej kasecie grupy pt. "Kolorowomowa", wydanej niezależnie.

Teksty piosenek są proste i krótkie, najczęściej powstają w głowie Wojtka. Linie melodyczne nieskomplikowane. Całość poraża. Jak piosenka z teledysku "Rre generacja": "Kiedy idę do szkoły, jestem czerwony. Kiedy wracam do domu, jestem zielony. A uczę się być żółty".

 

Myślałem, że wy z Marsa

Wojtek Retz nie lubi słowa integracja. Na imprezach integracyjnych grają jak najrzadziej. - To są często sztucznie robione imprezy pod władze miasta, żeby mogły się popisać. Wolimy, jak traktuje się nas normalnie, jak normalny zespół muzyczny. Ludziom się wydaje, że granie z chłopakami wymaga jakiejś specjalnej cierpliwości, poświęcenia. To nie tak. Wszystko się samo spokojnie rozgrywa. A wzięło się z chęci nienudzenia się. Dziś już nie wiemy kto komu więcej daje.

Kiedyś grali w klubie bluesowym w Brodnicy. Publiczność wysmakowana, wybredna, niejedną gwiazdę widziała. Wydawało się, że nieznani chłopcy z Rzadkowa, w dodatku dziwnie wyglądający, nikogo nie rozruszają. A tu niespodzianka. Po kilku utworach widownia szalała.

- Fajnie jest, jak mamy dla kogo grać, ale tak naprawdę na chłopakach to nie robi wrażenia. Wystarczy im jeden słuchacz. Tak samo naturalnie i żywiołowo graliśmy dla kilku tysięcy na rynku w Krakowie i dla paru punków, którzy przyszli na koncert w jakimś małym miasteczku - dodaje Retz.

W Brodnicy po koncercie podszedł do nich akustyk z przepraszającą miną: - Sorry, jak was zobaczyłem, myślałem, że urwaliście się z Marsa. A wy zagraliście bardzo fajny koncert.

Piotr Schutta; Ekspress Bydgoski (07.09.2008)

 


Za ten reportaż, który przedrukowujemy poniżej (ukazał się w Magazynie Gazety Wyborczej 24.01.2002), Katarzyna Surmiak-Domańska otrzymała nagrodę w konkursie dziennikarskim „Oczy otwarte” – to już stare dzieje, ale przeczytajcie sobie…

 

Dlaczego mleko ucieka?

Mały wybijał rytm łyżeczkami o talerze. Bartol, który w ogóle nie mówił, nucił pod nosem melodię. Pierwszy koncert zagrali na Gwiazdkę 1994 r. Właśnie wydali profesjonalną płytę. Rewelacyjną!!!

Najpierw wpadła mi w ręce płyta kompaktowa, na której ktoś napisał flamastrem: zespół Na Górze. - Jestem ich fanem - zapewnił mnie Robert Friedrich z Arki Noego.
Krążek zawierał dwanaście kawałków. Muzyka niezła, skoczna. Wokal? Obłędny. Gruby, niski głos, maksymalnie zachrypnięty. Tylko że dykcja nie istniała. Z początku nie mogłam zrozumieć ani słowa. Podobnie śpiewały kiedyś angielskie zespoły punkowe. Bełkotały w kółko jakieś dwa słowa, na przykład "sex and violence". Ważny był rytm i atawistyczna barwa głosu. Takie odprężenie poprzez powrót do neandertalskich korzeni. Bardzo to lubiłam.
Po kilku przesłuchaniach doszłam do wniosku, że w drugim kawałku tekst wygląda chyba tak:
Małe czerwone mleko ucieka.
Co to jest?
Zorientowałam się też, że w zespole jest dwóch wokalistów. Jeden miał trochę lepszą dykcję. On na pewno w czwartym kawałku śpiewał:
Kiedy idę do szkoły jestem czerwony,
kiedy wracam do domu jestem zielony.
A uczę się być żółty.
A w ostatnim - prawie na pewno: Nie ma mnie. Czy ty jesteś?

 

Dom na górze

Zespół Na Górze składa się z siedmiu osób: wokal - Adam Kwiatkowski i Robert Bartol, perkusja - Robert Wasiak, przeszkadzajki - Robert Królski.
Ta czwórka, między osiemnastym a dwudziestym drugim rokiem życia, to ludzie o bardzo silnym upośledzeniu intelektualnym. Mieszkają w męskim Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie pod Chodzieżą.
Pozostała trójka to Wojciech Retz, Mariusz Nalepa - instruktorzy-terapeuci DPS-u w Rzadkowie (grają na gitarach, mieszkają w Chodzieży) oraz Lo - gitarzysta z Piły. Ich pierwsza płyta "Rre Generacja" wyszła w połowie grudnia.
Wieczorem, po długiej podróży pociągiem, słucham obu wokalistów na żywo. Śpiewają tylko dla mnie. U siebie w domu, w kapciach.
Ich dom leży za wsią Rzadkowo, na kompletnym odludziu, na skraju lasu, na niewysokiej górze. Stąd nazwa zespołu.
Mam ich wszystkich przed oczami:
Robert Bartol - długowłosy introwertyk. To ten bardziej "punkowy" wokalista. Kiedy ryczy "Nuda ogarnia ziemię" (Nuda, a może woda albo wóda?), to aż ciarki przechodzą.
Robert Wasiak - perkusista, z powodu niskiego wzrostu zwany "Małym". Nie mówi. Podobno najinteligentniejszy z całej czwórki. Lgnie do ludzi, śmieje się, poklepuje po ramieniu, żyje w swoim beztroskim świecie i nic nie jest w stanie zepsuć mu humoru.
Robert Królski też często się uśmiecha, ale bardziej refleksyjnie. Jest najmniej związany z zespołem. Niedawno został ministrantem w Rzadkowie i to jest dla niego chyba sprawa pierwszorzędna. Nawet teraz nie stoi razem z innymi, tylko usiadł z przeszkadzajkami koło mnie na kanapie. Czasem w trakcie utworu się zapomni i wyłączy albo cały kawałek gra na tym samym instrumencie, zamiast zmieniać. - Trzeba go pilnować - mówi Wojtek Retz.
Ale gdy proponuję, że zagram razem z nim na tamburynie - nie pozwala.

 

Adam

Siedzimy w salce od prób i czekamy na frontmana Adama Kwiatkowskiego (tego z lepszą dykcją). Mały przyniósł z kuchni kolację.
Mały jest strasznie uradowany, coś pokazuje Wojtkowi na palcach.
- Pracujesz w kuchni, Mały - chwali go Wojtek.
- Taa! - wyje radośnie Mały.
- Ale wiesz, że na razie za darmo, na próbę.
- Taa! - Mały piszczy z radości jeszcze bardziej.
Skubiemy wspólnie kolację, popijamy herbatkę, kiedy nagle spóźniony wchodzi do salki Adam. I wszystko jasne, nie ma wątpliwości, kto w tej kapeli robi za gwiazdę. Czarna czupryna, śniada cera, głębokie brązowe oczy - w nich pewność siebie. Swobodne ruchy. Ubrany w szary garnitur i śnieżnobiałą koszulę. Z twarzy przypomina mi pianistę Aleksieja Sułtanowa.
Zespół w komplecie. Możemy zaczynać.
- A teraz specjalnie dla pani z Warszawy zespół Na Górze. Łoł! - krzyczy do mikrofonu Adam Kwiatkowski. I chłopaki dają czadu.

 

Przyjechaliśmy na graffiti

Wojtek Retz, 36 lat - terapeuta i założyciel zespołu - to też nietuzinkowa postać. To on komponuje muzykę i to on napisał te dziwne teksty.
Urodził się w Chodzieży, chciał być artystą: pisał wiersze, grał na gitarze. Uciekając przed wojskiem, wylądował w Bydgoszczy na pedagogice (zwykłej, nie specjalnej), a później w domu kultury w Chodzieży. Prowadził dom kultury, którego nikt nie chciał prowadzić, bo przychodziła tam tak zwana trudna młodzież. Trudna - to znaczy nosiła długie włosy, paliła papierosy i słuchała Deep Purple. Wojtek słuchał Purpli razem z nimi. To było dwanaście lat temu.
Mariusz Nalepa - terapeuta, drugi gitarzysta, z wykształcenia technik ochrony środowiska - należał właśnie do tej trudnej młodzieży.
Kiedy poznali się z Wojtkiem w domu kultury, dwadzieścia kilometrów dalej, na wzgórzu za Rzadkowem, powstawał dom pomocy społecznej. Dyrektorka zadzwoniła do domu kultury, żeby poprosić o wypożyczenie plastyka, który ozdobiłby ściany freskami.
- Będą malować schematycznie, widoczki-śmoczki, a ja mam lepszy pomysł - pomyślał Wojtek, który akurat odebrał telefon. Zaproponował, że zamiast plastyka przyjedzie on z chłopakami i zrobią na ścianach domu graffiti. Chłopaki się wyżyją, a dom będzie wyglądał oryginalnie. Tak się zaczęło.
Kiedy robili graffiti, w DPS-ie nie było jeszcze pensjonariuszy. Dom był szykowany na ich przyjazd. - Polubiliśmy się z dyrekcją. Mnie i Mariuszowi zaproponowano etaty. Zgodziliśmy się, bo to było nowe wyzwanie.
Adam i trzech Robertów mieli właśnie przenieść się do DPS-u w Rzadkowie z innego, w miasteczku X.

 

Uśpić i po kłopocie

Adam Kwiatkowski o Wojtku, Mariuszu i Lo:
- Lubię ich. Takich kumpli nie znajdziemy jak Wojtek, Lo i Nalepa. Jest mi bardzo miło, że się z nimi dobrze pracuje.
- A pamiętasz poprzedni dom w X? Jak tam było?
- Nie było dobrze. Bili. Kijem bili. Nie słuchali. Krótko trzymali, za teren nie mogło się wyjść. Nie byli do gadania. Nie mówili. Nie lubili nas.
Wojtek o pensjonariuszach domu:
- Chłopaki mieli przyjechać z X. Pojechaliśmy tam się z nimi poznać. Dom sprawiał wrażenie pustego. Wszystkich stłoczono w jednej świetlicy. Siedzieli na ziemi i kiwali się, jeden walił głową w ścianę. Przyjechaliśmy za parę dni - znowu siedzieli w tej samej sali. Sami, bez żadnego sprzętu, bez niczego, czym mogliby się zająć. Tak było wygodniej. Za trzecim i czwartym razem to samo. Rozryczałem się.
Kiedy zamieszkali u nas, jeszcze się u niektórych przez rok trzymało to walenie głową w ścianę. Każdy przyjechał z przepisaną końską dawką środków psychotropowych. Taka była tam terapia - uśpić i po kłopocie.
Odstawiliśmy psychotropy. Teraz chłopaki, jeżeli się kiwają, to do muzyki. Chodzą swobodnie po całym domu. Brama jest otwarta. Mogą wyjść, poszaleć na dworze, pójść do wioski. Nie są przecież ubezwłasnowolnieni.
W domu na sześćdziesięciu pensjonariuszy jest trzech terapeutów: Wojtek, Mariusz i pani od zajęć plastycznych. Dwudziestu opiekunów wdraża podopiecznych w codzienne zadania. Gotowanie i zmywanie naczyń, uprawa warzyw w ogrodzie, jeżdżenie z kierowcą po zakupy, sprzątanie, nauka szycia. To daje im cenne poczucie, że są samodzielni i potrzebni. Nawet Adamowi zdarza się, że powie: "Nie będę na próbie, bo mam dyżur w kuchni".
Czasem przyjeżdżają do Rzadkowa dyrektorzy i instruktorzy z innych domów pomocy. Jeden z nich powiedział raz: - Ee, wy to macie słabo upośledzonych. Tam w X to dopiero są upośledzeni.
- A to ci sami - odparł Wojtek.

 

Nie mamy metod

- Na co oni są chorzy?
- Upośledzenie to nie jest choroba - mówi Wojtek. - Adam ma niedowład prawej części ciała. U Bartola stwierdzono kiedyś, że nie mówi, a to - jak widzisz - bzdura, o Małym powiedziano, że nie ma z nim kontaktu. A z nim kontakt jest najlepszy, tylko niewerbalny. Ale są gesty, mimika.
Wojtek twierdzi, że w ich DPS-ie najlepiej sprawdzają się ludzie, którzy nie mają przygotowania specjalistycznego. - Niektórzy absolwenci pedagogiki specjalnej przyjeżdżali do nas z wyuczonymi metodami. Na przykład: metoda rysunkowa. Pacjent ma wyrazić swoje emocje, rysując dom. A tu nic z tego. Bartol zrobił kreskę i rzucił kredkę na ziemię. Po paru dniach pedagodzy mówili "Z nimi nic się nie da zrobić, nie udało nam się zastosować żadnej metody. Nic tu po nas". Najlepiej sprawdzają się ludzie, którzy uciekli do nas przed wojem. Nie znają metod. Obserwują chłopaków i starają się podchwycić to, co ich interesuje.

 

Świat spoza góry

Siedem lat temu w stołówce Wojtek zauważył, że Mały przy obiedzie wybija łyżeczkami rytm o talerze. Potem usłyszał, jak Bartol, który w ogóle nie mówił, nuci pod nosem melodię z telewizyjnego serialu.
- Brałem ich do siebie, brzdąkałem na gitarze, podrzucałem im jakiś prosty tekst i chwyciło. Bartol zaczął nucić ze mną, Mały wybijał rytm.
Pierwszy koncert odbył się w 1994 roku, na Gwiazdkę. Widzami byli inni mieszkańcy domu i kilku sponsorów, którzy przyjechali na opłatek.
Mały grał pałkami na kartonowych pudłach, Wojtek na akustycznej gitarze, Bartol śpiewał prosty tekst "Heya hey, gdzie spieszysz się?". Robert Królski przygrywał na tamburynie.
- Było zdziwienie, że można z nimi zagrać całe utwory. Ludzie są przyzwyczajeni, że niepełnosprawni bębnią bez ładu i składu. A tu nagle całe utwory: zwrotka, solówka. Dołączył do nas Adam Kwiatkowski, potem wkręcił się Mariusz Nalepa, potem Lo. Znajomy z Piły miał magnetofon kilkuścieżkowy. Pożyczyliśmy perkusję i nagraliś-my kasetę pod tytułem "Kolorowomowa".
Zaczęliśmy występować z koncertami na imprezkach dla niepełnospraw-nych, obok innych niepełnosprawnych artystów, dla niepełnosprawnej widowni. Chłopaków bardzo to kręciło. W trasie po drodze wchodziło się do knajp, coś się działo. Poznali wreszcie świat spoza góry.
Tylko że Wojtek nie lubi imprez dla niepełnosprawnych. Mówi, że są bardziej upośledzone niż ludzie, którzy w nich biorą udział:
- Teraz jest moda na robienie sztuki z niepełnosprawnymi. Dyrektor DPS-u zleca instruktorowi " Zróbcie no teatr". Na scenę wychodzą staruszki przebrane za baletnice i tańczą "Jezioro łabędzie". A zza kulis instruktor syczy: "Szybciej, do przodu! Gdzie idziesz! Stój!".

 

Trzeba mieć talent

Adam Kwiatkowski o publiczności i o graniu:
- Oni się cieszą, jest ciepło, miło jest. Jak widzę na scenie, że oni tańczą i się dobrze bawią... Jak śpiewam "małe czerwone" i oni śpiewają razem ze mną i klaszczą... Jestem z tego zadowolony. Jestem wzruszony. Jest OK.
- Jakie masz marzenia?
- Chcę zostać kiedyś gwiazdą. Lubię grać, śpiewać. W przyszłym roku chciałbym nagrać nową płytę. Chcę grać już do końca.
- A co jest według ciebie najważniejsze w życiu?
- Ćwiczyć, wziąć się ostro, zbierać siły, być dobrą gwiazdą. I talent, trzeba mieć talent.
- A ty masz talent?
- No, mam. A jak pani się wydaje?
- Kiedyś nie wiedziałeś, że masz talent.
- No, nie wiedziałem.
- I co robiłeś?
- Nic. Siedziałem.

 

Otwórz buzię, zaśpiewaj sobie tak

- Dlaczego mleko ucieka? - pytam Wojtka, autora tekstu.
- Jakie mleko?
- No "Małe czerwone mleko ucieka. Co to jest?".
- Małe czerwone prędko ucieka - poprawia mnie Wojtek. - Ale nie przejmuj się, ludzie różnie słyszą. I o to chodzi.
Kiedyś Wojtek próbował realizować się bardziej poetycko. Napisał dla Bartola taki tekst:

Miałem dziś w nocy sen.
Śnił mi się dzień.
Był ciepły,
jasny jak sen.

- Bartol zaczął śpiewać po swojemu. Raz mu wyszedł "sen", innym razem w tym samym miejscu "dzień". Poprawianie go nie zdało się na nic. Dla niego te słowa niczym się nie różnią. Wycofałem się, bo po co się pakować w jakieś poetyckie zawirowania, jeśli on ma sobie kaleczyć mózg. Teraz Bartol śpiewa, co chce, ale nie wiem dokładnie co.
Czasem Wojtek proponuje jakiś tekst, a koledzy go poprawiają.
Na przykład:

Pootwieraj okna,
otwórz drzwi,
Niech przelecą ptaki przez twój pokój
Ciepłe słońce niech zaleje dom,

a oni zmienili na:

Niech przelecą ptaki przez ulicę.

Albo:

Otwórz okno, zaśpiewaj sobie tak,

a oni wolą:

Otwórz buzię, zaśpiewaj sobie tak.

- Dla nich to było zbyt abstrakcyjne. Nie mogę pisać tekstów, które nie przystają do ich sposobu myślenia.
Albo tekst:

Nie ma mnie gdy ty jesteś

Adam przerobił na:

Nie ma mnie gdzie ty jesteś.

Logopeda wytłumaczył mi, że zbitka "gdy ty" jest za trudna. To niech mu będzie. Teraz mam taki priorytet przy pisaniu tekstów: żeby dla Adama i Bartola słowa były proste, a odbiorca miał możliwość pokombinowania. Najlepszy przykład - tytułowa "Re Generacja":

Kiedy idę do szkoły jestem czerwony.

Proste i wieloznaczne. Ale co to znaczy dla Adama? Nie mam pojęcia.
- Małe czerwone, co to jest? - pytam mieszkańców Domu. Jedni mówią, że to łazienka, inni, że to kolor. A Mały podlatuje do mnie z artykułem z tygodnika. Na nim zdjęcie pociągu w czerwone pasy i czerwony tytuł "Powódź zabrała wszystko".

 

Satysfakcja

- Mały jest cholernie zdolny - opowiada dalej Wojtek Retz. - Myśleliśmy, że na płycie będzie ktoś nam musiał pomóc na perkusji. Umówiliśmy już zawodowego bębniarza, ale szybko go odwołaliśmy, bo okazało się, że Mały zagrał wszystko, co było do zagrania. Z utworu na utwór wyciągaliśmy z niego więcej. Warto go "pomęczyć". W ostatnich utworach grał dużo lepiej niż w pierwszych. Musimy mu kupić lepszą perkusję.
Najpierw baliśmy się ich pouczać, wymagać, żeby się nie zamknęli, nie zniechęcili. Teraz już widzę, że warto ich podusić. Oni już rozumieją, co to znaczy satysfakcja. Bartol ma gorszą dykcję od Adama, ale lepszą pamięć. Adam śpiewa prostsze teksty, Bartol potrafi zapamiętać więcej linijek. Adam to urodzony showman, Bartol jest nie- śmiały, statyczny. Za to idealnie czysto potrafi wchodzić w dźwięk.
- Kiedyś mieliśmy grać w jakiejś szkole - opowiada Wojtek. - Bartol wyjrzał zza kulis, rozejrzał się po widowni i oświadczył: "Nie wyjdę, za dużo ludzi". To było pierwsze pełne zdanie, jakie wypowiedział w życiu. I pierwszy raz zadecydował o sobie. Wyszliśmy bez niego. To był przełom. Odtąd wychodził i grał swoją rolę bezbłędnie. Zobaczył - moi kumple wyszli, dostali oklaski i ja też chcę. Rozsmakował się.
Czasem w Bartolu puszczają emocje. Raz stłukł szybę w kawiarni, kiedyś porozrzucał kasety. Ale nie wiadomo dlaczego.

 

Arka wydaje "Rre Generację"

Czwórka niepełnosprawnych z zespołu Na Górze ma swoje rodziny, tylko że one z różnych względów nie mogą się nimi zająć. Kiedyś zespół pojechał w odwiedziny do matki jednego z nich.
- To było wzruszające, widać było, że drzemie w niej dużo emocji. Doszło nawet do wyznań w rodzaju: "Dziecko, wybacz mi". Namawialiśmy ją, żeby przyjechała kiedyś na koncert. Liczymy, że przyjedzie - mówi Wojtek.
Od roku kariera Na Górze nabiera przyspieszenia. Kolega Wojtka ze Szczecina Roman Zańko, właściciel Galerii pod Sukniami, człowiek ze znajomościami w świecie artystycznym, polecił zespół menedżerom znanych formacji. Na Górze zagrali jako support Kazika, Hey i Voo Voo.
Wreszcie wchodzą w normalne imprezy, grają dla normalnej publiczności, na tle zawodowych muzyków.
- I jak Adam i Robertowie przyjęli to, że mają grać przed takim Kazikiem? - pytam Mariusza.
- Oni normalnie. Im to wszystko jedno. Za to my mieliśmy niesamowitą tremę. Zainteresował się nimi Robert Friedrich, twórca Arki Noego. Po wysłuchaniu ich demo postanowił wyprodukować i wydać płytę "Rre Generacja".
Nagrywali ją w profesjonalnym studiu w Warszawie. Wkrótce zaczęły się wywiady w radiu i w telewizji, artykuły w prasie. Pod koniec listopada mieli konferencję prasową w Warszawie. Nakręcili dwa teledyski. Korzystają z usług agencji, która zajmuje się ich promocją. Stają się znani, zaczynają zarabiać.
Mama Wojtka Retza mówi, że to się raczej nie przyjmie, bo ludzie nie lubią niepełnosprawnych i nie chcą, żeby upośledzenie wchodziło im w życie.

 

Strach

Najbardziej na "Rre Generacji" podoba mi się ostatni numer. Idzie tak:

Nie ma mnie
Gdzie (gdy? czy?) ty jesteś
Czy to dobrze
Czy to źle
Czy to miłość
Czy to strach

Adam daje w tym kawałku prawdziwy popis wokalny. Bawi się dźwiękami, moduluje głos. W słowie "strach" pieści każdą głoskę. Wychodzi z tego: Straaaaaachchchchch. Robi wrażenie.
Ale kto wie, co Adam sobie przy tym myśli.
Drugi raz spotkałam się z zespołem Na Górze na konferencji prasowej w Warszawie, na 27. piętrze eleganckiego biurowca Reform Plaza.
Adam jako najlepiej mówiący udzielał wywiadów.
- Właśnie wracamy z telewizji. Bardzo fajnie, bardzo fajnie. Byłem zaskoczony. Ta pani - tu padło nazwisko znanej prezenterki telewizyjnej - bardzo miła. Piękne buty i w ogóle. Naprawdę, nie spodziewałem się - opowiadał z luzem bywalca okładek.
Potem zaczął się krótki koncert. Pierwszy raz widziałam Adama na scenie. Jego występ był jak pokaz fajerwerków. Sprawił, że dziennikarze z notatnikami na kolanach zaczęli atawistycznie podrygiwać.
A potem muzyka ucichła, wszyscy ruszyli w stronę tac z kanapkami, a Adamowi jeszcze błyszczały oczy, ale już jakoś smutno i już nie brylował.
- To takie niezwykłe. Ja jestem niezwykły. Aż mi się płakać chce... - szepnął mi.
- Boisz się czasem?
- Boję się, no... bardzo się boję.
- A czego się boisz, Adasiu?
- Że się skończy.

Katarzyna Surmiak-Domańska; Magazyn Gazety Wyborczej (24.01.2002)

 


Artykuł w lokalnej, chodzieskiej prasie...

            

Historia najważniejszego zespołu z naszej okolicy zaczęła się w 1994. Wojtek Retz (opiekun i pracownik) wraz z mieszkańcami Rzadkowskiego Domu Pomocy Społecznej. założył teatr, którego integralną częścią spektaklu była muzyka grana na żywo. Podczas prób okazało się, że mieszkańcy „czują” muzykę. Przez cały czas podśpiewywali sobie różne melodyjki. Nawet Robert Bartol, który wcześniej w ogóle się nie odzywał dołączył do grupy podśpiewujących. Już na początku wiedziano, kto tu będzie rządzić rytmem. Gdy inni sobie nucili melodyjki Robert Wasiak wybijał rytm palcami po stole. Taki był początek.

- Widziałem, że jest taka muzyczna potrzeba. Skoro chłopaki mają w sobie to naturalne muzyczne coś, to czemu tego nie wykorzystać. Mniej ich uczyłem a bardziej starałem się wyeksponować ten naturalny muzyczny talent. – mówi Wojtek.

  

„Hey, Heja, gdzie tak spieszysz się, poczekaj, zwolnij bieg”

Nastał czas poważnego muzykowania. Wojtek zrobił kilka prostych szkiców muzycznych na gitarze i ułożył teksty piosenek. W utworach chodziło o pewną skrótowość i o to, aby piosenki były w całości akceptowane przez wszystkich.

Robert Bartol wspomógł wokalnie zespół a Robert Wasiak z racji braku perkusji dostał zamiast niej kartony, na których wybijał rytm. Po 3 miesiącach prób zespół miał swój pierwszy koncert w Rzadkowskim Domu Pomocy Społecznej. Zagranych zostało kilka utworów i jedna, „nieznacznie” przerobiona kolęda.

Całość wydarzenia uwieczniona została na kasecie video, którą obejrzał Mariusz Nalepa. Żywiołowość muzyczna wraz z możliwością okiełznania jej zrobiły na nim takie wrażenie, że postanowił grać w tym zespole. W międzyczasie do zespołu dołączył Adam Kwiatkowski (drugi wokalista) i Robert Królski. W tym składzie (Adam Kwiatkowski, Mariusz Nalepa, Robert Wasiak, Robert Bartol, Robert Królski, Wojtek Retz), zespół Na Górze postanowił zarejestrować materiał muzyczny.

- Niestety efekt nie był dobry, muzyka szła górą dźwięków. Brakowało basu. To zadanie zleciliśmy pilskiemu muzykowi, o pseudonimie Lo. On dograł linię basu w studiu i pierwsza kaseta (na płytę nie mieliśmy wówczas kasy) pt. „Kolorowomowa” była gotowa. - mówi Wojtek - Przez jakiś czas Lo przyjeżdżał tylko na koncerty i widzieliśmy jak stara się zrozumieć naszą grę na scenie, bez robienia wcześniejszych prób. W tamtych czasach zespół, nie miał określonej ilości zwrotek i refrenów. Każdy koncert wyglądał inaczej, bo tylko od zespołu zależało, jaką formę przybierze dany utwór. Tak było wtedy. Teraz zespół jest bardziej profesjonalny.

 

Pomysłodawca Arki Noego oszalał.

-Taśmę Kolorowomowa dostał Robert Litza Friedrich i oszalał na naszym punkcie. Stwierdził, że pieniądze zarobione na Arce Noego przeznaczy na to, byśmy weszli do profesjonalnego studia i nagrali te kawałki jeszcze raz. Zrobiliśmy to, nagraliśmy „Re Generację”! - mówi Wojtek - I tak oto narodził się drugi, bardziej profesjonalny etap muzykowania. Paradoksalnie lepsza produkcja i różne smaczki, a także podnoszące się umiejętności zespołu, wystawiły go na krytykę. Wiele osób zarzuciło zespołowi „zbytni profesjonalizm”. Pierwsze wydawnictwo zawierało mnóstwo błędów, niedoróbek. Takie „garażowe” granie przysporzyło zespołowi wielu fanów. Czasami mówiono, że to kapela śpiewająca po serbsku, albo, że są to punkowe jaja. Był nawet zarzut, że zespół gra jak punk rockowy skład, który zaczął śpiewać ładne melodyjne piosenki. Wraz z uprofesjonalnianiem się zespołu mówiło się o zatraceniu ducha.

- Zarzucano nam, że staliśmy się zbyt perfekcyjni. My jako zespół cały czas się rozwijaliśmy i ciężko byłoby się nam cofnąć do czasów „Kolorowomowy”. Tak więc nasz zespół przeszedł ewolucję. Następował rozwój nas jako muzyków, co według mnie jest naturalne. Nie chcieliśmy robić programowo muzyki niedopracowanej. - mówi Retz - I tak nadszedł czas wypełniony koncertami i przygotowaniami do trzeciej płyty.

 

Voo Voo przed Na Górze.

Wydawnictwo po tytułem „Satysfakcja” jest dużo bardziej rozbudowane aranżacyjnie. Dużą rolę odegrał tutaj Lo (INRI, Strachy na Lachy), który zaczął regularnie udzielać się w zespole. Co dziwne, kiedy druga, profesjonalna płyta spowodowała zarzuty o zbytni profesjonalizm, z trzecią (fundusze na to przedsięwzięcie pozyskano z UE)) było inaczej. Publika zrozumiała, że cover Rolling Stonesów, czy różnego rodzaju smaczki są naturalną drogą rozwoju.

Niesamowitą żywiołowość i profesjonalne podejście docenili ludzie z branży. Na Górze zaczęła bywać na koncertach największych. Jako support wystąpili między innymi przed Voo Voo, Hey, Kultem… Poza tym zespół regularnie zespół koncertował. Ekipa „z góry” stała się częstym gościem poznańskiego Squata Rozbrat, krakowskiego Klubu Re. Były także koncert za granicą.

Na dziesięciolecie działalności zespołu, Na Górze razem z Chodzieskim Domem Kultury zorganizowali koncert, gdzie grupą rozgrzewającą było Voo Voo, a gwiazdą wieczoru… oczywiście zespół Na Górze. Po koncercie publiczność została zaproszona na pogawędkę z Przyjacielem zespołu, Zbigniewem Zamachowskim.

 

Jakie nowości w Na Górze?

- Powiedz mi Wojtku, czy chłopcy sami sobie coś muzycznie tworzą?

- Nie. Dla nich najważniejsze są koncerty. Próby, granie w kółko tych samych kawałków, nudzą ich. Poza tym maja codzienne zajęcia. Adam pracuje w pilskim przedszkolu, a Robert Wasiak w Morzewie, w zakładzie produkującym znicze.

Poza tym, zdążyliśmy jeszcze po trzeciej płycie zrobić fajny projekt z naszymi czeskimi przyjaciółmi (poznaliśmy ich dzięki naszym koncertom w Pradze) - nagraliśmy VCD pt. „Znowu jestem”. Na tej płycie jest teledysk nakręcony przez chłopaków z Rzadkowa do utworu z „Satysfakcji”, reportaż z kręcenia tego teledysku i fotki dokumentujące to przedsięwzięcie…

Zresztą zajmujemy się cały czas wieloma różnymi projektami pozamuzycznymi. Założyłem w Chodzieży Stowarzyszenie Na Górze i dzięki niemy prężnie działamy na wielu płaszczyznach… Kiedyś był teatr, niedawno robiliśmy film animowany, aktualnie realizujemy m.in. projekt fotograficzny… Lubię naturalne, płynne przejście od jednych rzeczy do innych…

Czyli ogólnie w Na Górze spokój, stabilizujemy się, razem się starzejemy, spoglądamy na świat z coraz większym przymrużeniem oka... Koncerty gramy od czasu do czasu, czyli gdy jest na to czas :-). Próby robimy sporadycznie, ale jak się już zejdziemy, to dłubiemy nowe kawałki. Już niedługo zechce nam się dać światu „coś nowego”.

Adi; Chodzieżanin (2009)

 


Wywiad z Wojciechem Retzem z 2004 roku, który nigdy się nie ukazał… do jakiegoś „niepełnosprawnego” czasopisma...

 

Sztuka osób niepełnosprawnych

W Polsce jest obecnie chyba już moda na pokazywanie twórczości artystycznej osób niepełnosprawnych - malujących twórców niepełnosprawnych intelektualnie, malujących ustami bądź stopami, rzeźbiących, śpiewających niewidomych i osób niepełnosprawnych intelektualnie, czy poruszających się na wózku. Odnosi się wrażenie, że owe zainteresowanie nie wynika z oceny i podziwu nad ich pracami i dokonaniami, ale z samego faktu że robią to osoby niepełnosprawne. Tak jest poprawniej politycznie. Stąd choćby to, że rzadko można usłyszeć jakąkolwiek krytykę oceniającą ich twórczość. Powszechnie dominują pochwalne peany. Jakie są Pana refleksje na ten temat?

Nie lubię wypowiadać się w sprawach „powszechnych”, podsumowywać, wyciągać ogólne wnioski, dokonywać analiz… szczególnie ogólnopolskich. Chcę przede wszystkim mówić o tym, co dzieje się w naszym zespole i wokół niego. Grupa Na Górze w tym roku będzie miała dziesięć lat. Gdy prześledzi się owe lata, bardzo wyraźnie widać zasady „rynkowej sprzedaży” tego artystyczno – terapeutycznego projektu. Przez około siedem lat graliśmy głównie dla swego własnego zadowolenia. Nieraz wyjeżdżaliśmy na przeglądy twórczości osób niepełnosprawnych, ale nie lubiliśmy tego taplania się ciągle w tym samym sosie. Woleliśmy sami organizować małe, kameralne koncerty dla naszych przyjaciół i różnych przygodnych widzów – wszystko jedno czy sprawnych, czy niepełnosprawnych. Często w rozmowach z nimi okazywało się, że przychodzili na koncert z nastawieniem konieczności brania poprawki na to, iż grać będą osoby niepełnosprawne, a wychodzili z naszego koncertu zadowoleni, że takiej poprawki nie musieli stosować. I te słowa dawały nam poczucie prawdziwości tego, co robimy. Wystarczała nam ogromna satysfakcja. A przy okazji, grając przez tyle lat, powoli rozwijaliśmy się.

Od kilku lat jesteśmy zauważani na polskiej scenie artystycznej. Satysfakcję mamy ciągle (czego dowodzi tytuł naszej ostatniej płyty), a oprócz tego gramy po prostu lepiej niż kiedyś. I to, że dopiero teraz pojawiło się zainteresowanie nami, wskazuje na to, że rynek artystyczny ma normalne zasady. Zresztą wcale nie jest nam tak bardzo łatwo. Rozgłośnie radiowe w zasadzie nie puszczają naszych utworów – tam rządzą twarde prawa producenckie. Od czasu do czasu można nas zobaczyć w telewizji, przede wszystkim dlatego, że mieliśmy szczęście do profesjonalnych realizatorów teledysków i reportaży, którzy po prostu chcieli je z nami zrobić. W pewnym momencie wzięła nas pod skrzydła pewna agencja menadżerska, licząc na ogromne zainteresowanie mediów naszym zespołem ze względu na jego „specyficzność”. Pojawiły się obietnice sławy, załatwiania nam dwóch koncertów w tygodniu przez cały rok, konieczności częstego bywania w Warszawie (bo, jak usłyszeliśmy, tu podobno jest centrum wszystkiego…). Nic z tego nie wyszło. Gdy to sobie wszystko spokojnie przemyśleliśmy na naszej prowincji, to doszliśmy do wniosku, że wolimy być traktowani na normalnych zasadach rynkowych (normalnie właśnie!), niż stać się artystyczno-terapeutyczną ciekawostką. A nasze centrum jest tu, gdzie jesteśmy.

Jeśli pojawiają się w mediach próby promowania niepełnosprawnych artystów, to jest to niezwykle wartościowe. Ale jeśli jest to sztucznie wykreowane zainteresowanie jakimś wykonawcą tylko ze względu na jego niepełnosprawność, to ma to krótkie nogi. Takie podejście jest bardziej niepełnosprawne od tego wykonawcy. Przecież nie słuchamy Stevie Wondera dlatego, że jest ociemniały…

Co jest najistotniejsze w ocenie pracy artystycznej osoby niepełnosprawnej i jakie jest najważniejsze kryterium tej oceny? Bo z jednej strony same osoby niepełnosprawne domagają się aby nie oceniano ich dzieł i dokonań przez pryzmat ich niepełnosprawności (czyli bez taryfy ulgowej za niepełnosprawność). Z drugiej strony, bez tej informacji, niestety, widz często w ogóle nie zwróciliby uwagi na nie i nie przyszedł zobaczyć występu? Powinno się więc, czy nie powinno informować, że dzieło/występ jest autorstwa osób niepełnosprawnych? Jaki Pan widzi tę sprawę?

To powinno wydarzać się naturalnie, bez przesady w jedną i w drugą stronę. My zaczęliśmy od buntu przeciwko litowaniu się nad niepełnosprawnymi wykonawcami, przeciwko biciu im braw tylko dlatego, że wyszli na scenę, choć kiepsko zaśpiewali. Chcieliśmy być tak profesjonalni, by nie trzeba było traktować naszych piosenek jako utworów „specjalnej troski”. Jednak w pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że zaczynamy być w takim podejściu przesadni. Nasz zespół ma taki, a nie inny charakter właśnie dzięki obecności w nim osób sprawnych i niepełnosprawnych. I już.

W Polsce istnieje ok. 3 tys. WTZ, w których tysiące osób niepełnosprawnych maluje, rzeźbi, lepi, z których także wielu śpiewa, tańczy i występuje w spektaklach teatralnych. Każda placówka i organizacja stara się pokazać ich dokonania na wystawach, festynach, imprezach i deskach scenicznych reklamując je najczęściej jako „sztuka osób niepełnosprawnych”, a ich nazywając artystami. Czy nie jest to Pana zdaniem nadużycie?

Moim zdaniem artystą jest dziecko, które stworzyło swój pierwszy rysunek, jest nim uczestnik WTZ, bo zrobił własną świąteczną kartkę i jest nim aktor co tydzień pokazywany w telewizji. Niektóre rzeczy mogą mi się wydawać, ale jestem pewien tego, że człowiek nie staje się artystą dopiero w momencie ukończenia szkoły artystycznej lub przyjęcia do jakiegoś związku artystów. Nikt też nie ma prawa orzec, że ten obrazek jest dziełem artystycznym, a tamten nie. Ale oczywiście jednym się udaje zaistnieć dalej niż na wystawie DPS-ów w Miejskim Domu Kultury, a innym nie. Przecież wszyscy wiemy, że nieraz docenienie artysty jest efektem ogromnej, konsekwentnej pracy twórczej, a w innym przypadku kwestią szczęścia, pieniędzy, bycia zauważonym przez producenta, czy po prostu zaakceptowania przez mało wymagającą publiczność. Myślę, że cała przyjemność zabawy w sztukę (bo najlepiej, moim zdaniem, gdy od tego się wszystko zaczyna - od radości z wykonywania pracy artystycznej, a nie od ambicji zostania artystą) polega na tym, że nigdy nie wiadomo do czego tak naprawdę człowiek może dojść, co w nim siedzi ukryte i co z tym potrafi zrobić – jeden mały obrazek dla przyjaciela czy dużą wystawę w galerii. Fascynujące jest to, że każdy może szukać w sobie różnych zdolności, odkrywać je bez względu na przygotowanie, wykształcenie, czy sprawność (nikt w naszym zespole nie posługuje się nutami, nikt nie ukończył jakiejkolwiek szkoły artystycznej, a zdolności też mamy różne – ja sam chętnie się przyznaję, że nienajlepiej gram na gitarze, a nie przeszkadza mi to tworzyć i grać w zespole). Świetnie, jeśli będziemy umieli koncentrować się na tej bezpretensjonalnej radości tworzenia i wykonywania stworzonych utworów – myślę, że wówczas powstają najbardziej prawdziwe, ciekawe dzieła, a także rodzi się rzeczywisty, bezpretensjonalny kontakt z ich odbiorcami (uczestnicy naszych koncertów zwracali często uwagę na naszą spontaniczność, której notabene brakowało na naszych przemyślanych, tworzonych w sterylnym studiu płytach). To jest ważniejsze niż rozstrzyganie kto ma prawo uważać się za artystę.

Krótka historia powstania zespołu, osiągnięcia oraz marzenia i wyzwania?

Pierwszy koncert odbył się 23 grudnia 1994 roku w naszym Domu w Rzadkowie po… miesiącu (?), może dwóch miesiącach prób. To jest najkrótsza historia powstania Na Górze.

Osiągnięciem jest to, że przetrwaliśmy tyle lat.

A marzenia i wyzwania...? Nie wiem. Gdyby ktoś mi kiedyś, na początku powiedział, że Na Górze dotrze do takiego poziomu, na jakim jest teraz, to popukał bym się w głowę… Ten zespół to fascynująca przygoda.

 


Fragmenty wypowiedzi Wojciecha Retza dla lokalnego radia (2007):

 

Najbardziej nienormalna w niepełnosprawnych członkach grupy Na Górze, jest ich otwartość, naturalność, spontaniczność, bezpośredniość w kontakcie - to, że emocje mają na zewnątrz. Nie jest to normalne w naszym ostrożnym, zdystansowanym społeczeństwie. Praca z nimi okazała się dla mnie odblokowująca, terapeutyczna – choć paradoksalnie, to przecież ja jestem zatrudniony jako ich terapeuta…

Terapia jest obok, niejako „przy okazji”, „sama się robi”. Bo przecież o to chodzi, by robić to, co nas interesuje – to jest najlepsza, naturalna, autentyczna terapia i to ona przynosi rzeczywiste efekty.

Chcąc otrzymać coś ciekawego artystycznie z osobami, które mają problemy z mówieniem, myśleniem abstrakcyjnym, z zapamiętywaniem tekstów, wymyśliłem, że trzeba z defektu zrobić efekt. Bo przecież największą siłę ma to, co jest proste. A w sztuce chodzi przecież podobno o to, by trafić do widza… W widza! Pigułką – tekstem.

Tworzenie razem z nimi nauczyło mnie umiaru, oszczędności, ascetyczności formy artystycznej, kondensowania tego, co chce się przekazać publiczności i odcinania niepotrzebnych, zbędnych elementów, które jedynie komplikują, zacierają to-o-co-chodzi w dziele sztuki, w przekazie, w kontakcie z publicznością, w spotkaniu, w spełnieniu.

I żeby było jasne: to, co my robimy nie jest do zastosowania u każdego niepełnosprawnego! To, co robimy z członkami Na Górze nie jest do przeniesienia, nie jest do zastosowania jako „metoda”. Jeśli inne niepełnosprawne osoby, które znam, nie są muzykami-naturszczykami tak, jak członkowie NG, to nie zamierzam z nimi robić muzyki. Z nimi chętnie robię inne rzeczy - np. film animowany, zdjęcia-reportaże z naszego miasta, czy też po prostu (ach, żeby to tak faktycznie bywało „po prostu”!) rozmawiamy… o Życiu. I tu jest klucz do pracy: najważniejsza jest uważność – uważność na osobę, na to, co jest dla niej ważne.

 


Wywiad dla Gazety Wyborczej (2007):

 

Na Górze to spontaniczny, żywiołowy free rock, grany przez siedmiu muzyków z Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie. Nazwa formacji pochodzi od miejsca dla niepełnosprawnych, które znajduje się na wzgórzu, pośród pól i lasów, kilometr od wsi Rzadkowo i kilkanaście kilometrów od najbliższego miasta. W sobotę zagrali świetny koncert w klubie Re. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni.

Mariusz Wiatrak: Skakałeś na scenie jak prawdziwy rock'n'rollowiec, a ponoć wcale nie jesteś muzykiem.

Wojciech Retz: Jestem terapeutą w Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie. Lubię robić w życiu różne rzeczy - kiedyś pisałem wiersze i sam sobie je wydawałem, robiłem zdjęcia, zajmowałem się też długo teatrem. Na Górze to była najpierw grupa teatralna, dopiero później zespół muzyczny. Jako teatr objeździliśmy całą Polskę, wygraliśmy Łódzkie Spotkania Teatralne, gdzie potraktowano nas normalnie, a nie jako nienormalną grupę.

Bez taryfy ulgowej?

- Właśnie. Później postanowiłem założyć zespół, bo zauważyłem, że chłopcy są uzdolnieni muzycznie. W teatrze zawsze była żywa muzyka, więc założyliśmy, że skoro ci sami chłopcy chętnie z nami śpiewają i grają, to spróbujemy z kapelą. Szybko okazało się, że perkusista Robert Wasiak - i mówię to zupełnie poważnie - ma coś z geniuszu, jeżeli chodzi o rytm. W zasadzie bardzo mało ćwiczy, a gra, jak sam widziałeś, znakomicie.

Istnieją u was podziały na niepełnosprawnych i pełnosprawnych?

- Czasem Maniek Nalepa czy Longin Bartkowiak [na co dzień muzycy zespołu Strachy na Lachy - przyp. red.] coś któremuś z niepełnosprawnych muzyków pokażą. Nie dlatego, że są pełnosprawni, ale dlatego, że są po prostu bardziej doświadczeni. Na scenie te podziały znikają.

Co chcecie udowodnić, grając razem z niepełnosprawnymi w jednym zespole? Jeżeli w ogóle chcecie coś udowodnić.

- Dla nas to przede wszystkim dobra zabawa. Chcemy też pokazać, że z niepełnosprawnymi można zrobić naprawdę artystyczny spektakl czy koncert. Zbyt dużo już widziałem kiepskich rzeczy, które wręcz szkodzą niepełnosprawnym. Na festiwalach dla niepełnosprawnych wciąż stosuje się tę przeklętą taryfę ulgową. Nawet jeśli niepełnosprawny beznadziejnie zaśpiewa czy zagra, to ludzie uważają, że i tak mu się należą oklaski, bo trzeba go dowartościować. I w ten sposób oszukujemy tych ludzi. Z każdym, który ma chęć - nawet tym kiepsko śpiewającym czy kiepsko grającym na scenie - można zrobić coś fajnego.

Zwykle występy niepełnosprawnych kojarzone są z przykościelnymi festynami albo niedzielnymi festynami w telewizji. Tymczasem wy częściej odwiedzacie zadymione knajpki niż rodzinne pikniki.

- Granie w klubie dla publiczności, a nie dla kilku spędzonych grup niepełnosprawnych, jest o wiele ciekawsze. To imprezy charytatywne są bardziej niepełnosprawne niż ludzie, którzy na nich występują. Nawet nie wiesz, ile tam jest marnotrawionej forsy. Ciągle dostajemy zaproszenia od organizatorów festynów, którzy oczekują, że zagramy za darmo. Według nich powinniśmy się cieszyć z tego, że chłopcy mogą wziąć udział w grach czy zabawach integracyjnych. A my traktujemy siebie jak normalną grupę - dlaczego Wodeckiemu mogą zapłacić, a nam już nie?

Pieniędzmi dzielicie się równo?

- Tak. Longin i Maniek są zawodowymi muzykami. Ci, którzy mieszkają w Domu Pomocy Społecznej, również się z tego grania utrzymują.

Czy gra w zespole pomaga tylko i wyłącznie tym, którzy przez społeczeństwo postrzegani są jako upośledzeni umysłowo?

- Na mnie to też działa, znajomi często są zdumieni, bo nie spodziewali się, że mogę być taki spontaniczny. Chłopakom z Rzadkowa może nawet nie same występy pomagają, ile codzienne sytuacje związane z wyjazdami - na przykład jak musimy przed koncertem wejść do knajpy. Robert Bartol, jeden z naszych głównych wokalistów, ma głęboki stopień upośledzenia i przez pierwszy rok w ośrodku nie był w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Odezwał się dopiero po jednym z naszych spektakli teatralnych, gdzie nie potrafił zagrać własnej roli. Po przedstawieniu podszedłem do Bartola i spytałem, nie oczekując nawet odpowiedzi: "Dlaczego nie zagrałeś?". On wtedy wypalił: "Za dużo ludzi".

Mariusz Wiatrak; Gazeta Wyborcza (8.10.2007)

 


Wywiad dla praskich gazet przeprowadzony przez organizatora koncertu grupy Na Górze w kościele św. Salvatora w Pradze - Michala Deusa z Wojciechem Retzem (2002).

 

Jakie są plany zespołu?

Chcemy przede wszystkim nie zatracić radości, spontaniczności w graniu muzyki. Przygotowujemy nowe utwory na drugą płytę, niedługo będziemy uczestniczyć w nagraniu kolejnego programu dla Telewizji Polskiej. Uważamy jednak zawsze na to, aby wszystko co robimy było żywe i prawdziwe.

Jak powstają piosenki? Kto jest twórcą słów i muzyki? Jak się rozwija potem pomysł?

Nasze piosenki są proste. Nie są robione na siłę. Powstają naturalnie w takich momentach, gdy komuś z nas zachce się grać, lub wpadnie pomysł na tekst. Ta prostota bardzo odpowiada niepełnosprawnym członkom zespołu, czują się pewnie, bezpiecznie grając i śpiewając nieskomplikowaną melodię i krótkie teksty. Podobno ta prostota jest naszą mocną stroną. Przeważnie początek robię ja, nieraz Mariusz Nalepa (obaj jesteśmy instruktorami art.-terapii w Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie, tam mieszkają niepełnosprawni członkowie grupy). Potem na próbie całego zespołu okazuję się czy te pierwsze pomysły są dobre, czy nie. Zawsze coś nowego do każdego utworu wniesie nasz basista Lo. Jeśli wszyscy członkowie grupy czują się dobrze w nowej piosence, można powiedzieć, że każdy wkłada swój własny niepowtarzalny styl. Dzięki temu nasze utwory są takie wyraziste. Nawet, gdy podczas wykonania są niewyraźne teksty, lub nierówne tempo okazuję się, że mają swój charakter i prowokują do słuchania.

Jak się porozumiewacie?

Normalnie. W jak najprostszy sposób mówiąc do siebie, pokazując sobie gestem. Jeśli pojawia się nowy problem, nowe zjawisko, to staramy się wytłumaczyć je kojarząc ze znanymi już starymi sprawami. Wszystkim co robimy staramy się poruszać jak najbliżej życia – prostych, naturalnych zachowań i zjawisk. Mimo tego, że nasze teksty mówią o ważnych sprawach , to jednak w naiwny sposób. Dzięki temu to , co tworzymy nie jest oderwane od rzeczywistości. Jeśli Na Górze ma mieć sens, to musi być oparte na prostym naturalnym porozumieniu – zarówno w zespole jak i z publicznością. Dlatego lubimy koncerty. To najlepszy sprawdzian, czy potrafimy przekazywać prawdę, naturalność, spontaniczność. Publiczność koncertowa nigdy nie kłamie. Zawsze szczerze okazuje, czy zgadza się na to, co się dzieje na scenie.

Co wam daje praca?

Ogromną, zwariowaną satysfakcję. To co od ośmiu lat dzieje się w zespole Na Górze jest konsekwentnym rozwojem wszystkich jego członków, obojętnie czy pełnosprawnych, czy niepełnosprawnych. Z drugiej strony jest wspaniałą zabawą. Zarówno tych kilka lat temu jak i teraz.

Jak zdobywacie publiczność i fanów? Skąd zainteresowanie wami?

Skoro poważnie traktujemy, to co robimy, toteż poważnie traktujemy ludzi, którym coś możemy dać. W zespole, gdzie występują niepełnosprawni bardzo ważne jest to, iż nie oczekujemy współczucia, litości – wręcz przeciwnie. Osoby niepełnosprawne mogą dać wszystkim, tzw. ”normalnym” ludziom – przede wszystkim przekazać radość z robienia tego, co się naprawdę lubi. Po koncertach często nam ludzie mówią, że zarażamy tą radością, dajemy energię do życia. Właśnie dlatego gramy na żywo, szczególnie w ważnych, ciekawych miejscach. Tak też traktujemy koncert w kościele w Pradze – tym bardziej, że całkowity dochód z niego ma być przeznaczony dla uchodźców z innych krajów, którzy chronią się w Czechach. Wierzymy, że będzie to piękne wydarzenie dla nas jak i dla praskiej publiczności. A o publiczność dbamy też realizując wspólnie z TVP reportaże o życiu zespołu Na Górze. Powstało już ich kilka i cieszyły się dużym zainteresowaniem. Zapraszamy również na naszą oficjalna stroną internetową, na której można posłuchać naszej muzyki, obejrzeć teledyski i dowiedzieć się tego i owego: nagorze.art.pl

 


Wywiad dla magazynu WóTeZet (2013):

 

Szczerość i entuzjazm Na Górze

Zobaczyć ich to coś niezapomnianego – 14 listopada po kilku latach nieobecności powrócili do Poznania. Na Górze, jeden z najbardziej niesamowitych zespołów muzycznych wystę­pujących na naszych scenach, uświetnił swoim występem Dni Kultury Solidarności w Wielkopolsce.

Poznaliśmy się ponad 10 lat temu, kiedy nagrali swój debiutancki album „Rre Generacja”, zre­alizowany z pomocą – i z gościnnym udziałem – Litzy (tego samego, który dawniej grał w zespole Acid Drinkers, a teraz jest człon­kiem kilku formacji: Arka Noego, Luxtorpeda, Kazik Na Żywo). Płyta jest bardzo szczera, maksymalnie wciągająca, melodyjna… natomiast na żywo – trudno to opisywać, koniecznie trzeba zobaczyć…

O tym, co w ostatnim czasie działo się w zespole, a także o planach na przyszłość rozmawiamy z liderem Na Górze, Wojtkiem Retz.

Marcin Halicki: Dawno o Na Górze nie słyszeliśmy. Co działo się z zespołem przez ostatnie kilka lat?

Wojciech Retz: Układaliśmy sobie tzw. „Życie” – ostatnie kilka lat było dla każdego z członków grupy ważnym okresem. Adam, nasz wokalista, zaczął pracować w kuchni przedszkola nr 4 w Pile. Jest tam zatrudniony na "normalny" etat i jest to dla niego bardzo ważne społecznie, choć niekoniecznie finansowo, bo – jak określa to polskie prawo - jako mieszkaniec DPS’u, 70% swych zarobków musi oddać do starostwa powiatowego... Ale pieniądze nie są dla niego najważniejsze – ważne jest to, że jest takim samym pracownikiem, jak inni, „normalni” ludzie. Podobnie Robert, czyli perkusista – on rozpoczął pracę w zakładzie w Morzewie produkującym znicze. Robert Bartol, a zatem drugi wokalista i trzeci z kolei mieszkaniec DPS’u w Rzadkowie, ma na razie urlop – będzie z nami śpiewał, gdy znów zagramy w siedmioosobowym składzie. U niego jest najbardziej stabilnie – jak zawsze ceni sobie wolność (stary hipis…), połazi trochę tu, trochę tam, pogada z tym, a potem z tamtym... A to, że nie gramy na razie w siedmiu, wynika stąd, że Lo (bas) i Maniek (gitara i „dmuchajki”) są od kilku już lat Strachami (Na Lachy), czyli wykorzystują 15 minut sławy razem z panem Grabażem... Wiem, że tęsknią za graniem w Na Górze, no ale po prostu nie mają czasu na robotę w dwóch kapelach. Kris, czyli nasz klawiszowiec z Szamocina, jak zwykle nie chce o sobie nic mówić, a ja… Przez te kilka lat zajmowałem się moimi dziećmi, a poza tym założyłem Stowarzyszenie Na Górze, w którym realizuję projekty artystyczno-terapeutyczne (szczegóły tu: nagorze.org).

MH: Poznański koncert wypełniły prawie zupełnie nowe, nieznane szerzej utwory - szykujecie nowe wydawnictwo?

WR: Zespół Na Górze od mniej więcej roku zaczął znowu grać. Podstawą jest czteroosobowy skład (perkusja, klawisze, git. akustyczna i wokale). Pomaga nam aranżacyjnie, grywa na próbach i być może pojawi się na niektórych koncertach Lo na basie. Na pewno przydała nam się ta kilkuletnia przerwa, bo zrobiliśmy nowe utwory, mamy świeże energię do wspólnej pracy i jeszcze większy niż dawniej dystans do siebie samych. Szykujemy się do nagrań – gdy je zrobimy, opublikujemy tu: www.facebook.com/NaGorze

MH: Przez cały czas funkcjonowania zespołu bardzo szanowałem Twoje podejście do grania - apelowałeś, żeby nie traktować Na Górze jako zespół "niepełnosprawny", tylko pełnowartościowy projekt muzyczny, którego docelowa grupa słuchaczy to niekoniecznie środowiska osób niepełnosprawnych...

WR: No i nadal tak uważam. Gramy dlatego, bo sami to lubimy, a nie dla terapii i chcielibyśmy, aby z drugiej strony głośników było tak samo – aby ludzie po prostu słuchali tego, co udało nam się zrobić, a nie traktowali nas jako sensację społeczną… Ale zdobyłem też przez te kilka lat przerwy pewien dystans do tego problemu. Zdaję sobie sprawę, że są w tej chwili na świecie miliony zespołów grających muzykę podobną do naszej i jeśli już tak się zdarza, że ktoś zwraca na nas uwagę poprzez to, że tworzymy wspólny skład osób niepełnosprawnych i pełnosprawnych, to w porządku. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, czy w konsekwencji dana osoba traktuje nas normalnie, bo spodobało jej się to, co robimy, czy też pozostajemy dla niej sensacją…

MH: Funkcjonujecie już kilkanaście lat, choć na scenie to nadal burza - skąd ta energia, którą moglibyście zarażać wiele "gwiazd" naszej sceny muzycznej?

WR: Zapewne z „wariactwa”, które drzemie w każdym z nas. Skoro już siedemnaście lat wytrzymaliśmy ze sobą i jesteśmy po prostu przyjaciółmi, to coś „wariackiego” musi w nas wszystkich być J. Ostatnio w pewnej rozmowie Grabaż zwrócił uwagę na naszą przemianę, gdy wchodzimy na scenę… Przed koncertem niektórzy z nas są niepełnosprawni, inni szarzy, nudni… A w momencie wejścia na scenę zdarza nam się „tajemnica przemienienia ludzkiego” i jesteśmy w takiej formie, mamy taka energię, spontaniczność, której pozazdrościć nam może wiele kapel zmęczonych swą działalnością.

MH: Robert Friedrich, Tomek Budzyński, Zbigniew Zamachowski... To tylko niektórzy goście goszczący w Waszych nagraniach. Masz już jakieś typy na kolejnych muzyków, z którymi chciałbyś współpracować?

WR: Nie. Jeśli spotkamy kogoś ciekawego i zaciekawionego tym, co robimy, to… nie wiadomo co się stanie.

MH: Zbliżają się święta - jakieś bożonarodzeniowe przesłanie dla czytelników "WóTeZetu" od Na Górze?

WR: Ma być wzniośle? Zatem powiem to, co od lat powtarzam… Niech codziennie będzie w Was Boże Narodzenie. Nie tylko w Boże Narodzenie.

 


O okładce płyty Na Górze „Samotność” – komentarz z facebook’a:

 

W Waszej okładce ujmujące jest to, że ona jest taka lekko melancholijna. Nie wiem, jak lepiej to nazwać: chodzi mi o mieszankę (wybuchową) - smutno, samotnie... a jednocześnie uśmiechnięte to wszystko. Jak Wy - Na Górze. No i te odosobnione postaci... Po angielsku powiedziałabym: floating in space - nie wiem, jak po polsku to ładnie przetłumaczyć... Zagubione w przestrzeni okładki (?)"

(Ela Kos)

 


Teksty opisujące początek działalności zespołu:

 

Początki (1994)

Gdy zaczynaliśmy muzykować dla samych siebie i dla kilkunastu widzów na pierwszym koncercie w Domu Pomocy Społecznej, Mały grał na kartonowych pudłach. Śpiewał wtedy tylko Bartol. Adam i Robert brzdąkali w dzwonki i trójkąty. Woju obsługiwał gitarę.

Po miesiącu Adam też zaczął śpiewać. A chwilę później doszedł Maniek (zobaczył na video rejestrację naszego pierwszego, domowego koncertu i zaczął podobno krzyczeć do swej żony, że musi z nami grać – na szczęście pozwoliła mu…).

Dwie akustyczne, NRD-owskie gitary to było coś! Maniek i Woju starali się je stroić, jak tylko mogli! Zamiast kartonów pojawiły się bongosy, ale Mały tak walił w nie pałkami, że szybko roz-walił naciągi.

Gitara basowa zabrzmiała w zespole pierwszy raz... na taśmie magnetofonowej. Po prostu, na końcu nagrywania w studiu kasety "Kolorowomowa" stwierdziliśmy, że czegoś tu brakuje i zaproponowaliśmy znajomemu basiście, żeby dodał swoje "conieco". W ten sposób w grupie znalazł się Lo, muzyk z punkowej formacji „Inri”.
Odtąd, czyli mniej więcej od 1997 roku występowaliśmy w takim samym składzie, w jakim powstała później płyta "Re generacja". Po drodze udało się kupić perkusję dla Małego, na której szczęśliwie gra do dziś. No… chyba trzeba wspomnieć o konieczności wymiany popękanych talerzy, złamanej „stopy” i zdezelowanego „hi-hat’u” (Mały nadal ma ciężką rękę i nogę!).

Rok później Robertowi Królskiemu, grającemu na przeszkadzajkach, znudziło się jeżdżenie w długie trasy koncertowe, wobec czego oznajmił, że opuszcza zespół. Zaproponowaliśmy wtedy współpracę Krisowi, który grał sobie od czasu do czasu na klawiszach w Warsztacie Terapii Zajęciowej w Chodzieży. Pojawił się z nami pierwszy raz przed olbrzymią publicznością na stadionie, podczas trasy z Arką Noego i dał sobie wówczas bardzo dobrze radę. Dzięki temu można go usłyszeć na ostatniej płycie - „Satysfakcja”.

Ale najważniejsze w tej historii jest to, że w ogóle mogliśmy się spotkać i że przez te wszystkie lata, oprócz koncertów dla publiczności, ciągle chętnie graliśmy dla samych siebie, dla swojej własnej, dzikiej radochy ! I oby tak było...

 

Z okładki pierwszej płyty (2001)

NASZE SPOTKANIE nastąpiło dziesięć lat temu. Wtedy byli „Oni” i „my”.

„Oni” przyszli z innego Domu Pomocy Społecznej, można powiedzieć hurtem – sześćdziesięciu chłopców z przypisanymi środkami uspokajającymi (w dawkach zadziwiających). My byliśmy rzekomo tymi, którzy mieli wiedzieć jak się robi terapię, czy rehabilitację, jak wyprowadza się z niepełnosprawności, przywraca społeczeństwu. Jednak bardzo szybko „Oni” dali nam do zrozumienia (a my, na szczęście, pozwoliliśmy to sobie prosto wytłumaczyć), że jeśli mamy wspólnie BYĆ w tym Domu i jeżeli to naprawdę ma być Dom, to... No właśnie, tu zaczynają się trudności z wyjaśnieniem o co w Tym Wszystkim zaczęło chodzić. Bo... zamiast uczyć – sami zaczęliśmy na nowo odszukiwać to, co zagubiliśmy, stając się Poważnymi Dorosłymi; bo oprócz monotonnej codzienności, która ciągle atakuje Dom, jego mieszkańcy codziennie żyją inaczej, często zaskakując swą spontanicznością; bo pomimo przyjętego „ programu wychowawczego” stale jesteśmy zmuszani do zmieniania go, gdyż przestaje pasować do rozwoju poszczególnych osób; bo podział na wychowawców i wychowanków nie jest już tak oczywisty, skoro kilku z „Nich” pracuje w Domu, pomagając innym, mniej sprawnym mieszkańcom (choćby tylko poprzez to stali się „nami”); bo zamiast tłumić energię sztucznymi środkami, staramy się ją spożytkować – na przykład grając...

Któryś z chłopaków mruczał czasami pod nosem jakąś melodię, choć w ogóle nie mówił. Inny tłukł łyżeczkami w talerze na stołówce i robił to całkiem rytmicznie. Naturalne stało się, iż zaczęliśmy razem tworzyć muzykę (wcale nie koniecznie relaksacyjną, jak wypadałoby w „niepełnosprawnej instytucji”).

Na pierwszym koncercie Mały grał już pałkami na... kartonowych pudłach. Bartol zaś odważył się na zaśpiewanie kilku słów. No i porwało nas to bardzo szybko. Chyba od razu straciliśmy dystans – do siebie (przestało być ważne kto jest tzw. mieszkańcem, kto tzw. pracownikiem, a kto tzw. wolontariuszem) i do tego, co robiliśmy. Może powinniśmy prowadzić cykliczne próby, starać się o występy, stosować jakieś konkretne zasady funkcjonowania grupy. Ale jakoś tak... nie chciało nam się.

Wobec tego, po siedmiu latach spontanicznego muzykowania powstały nagrania, które zapewne mogłyby brzmieć bardziej profesjonalnie (przypuszczamy, że jest kilka tysięcy zespołów grających bardziej równo i śpiewających wyraźniej od nas – choć nie jest to jednak takie pewne). Ale cóż... Chyba nie o to nam, tak naprawdę, chodzi... Bo co z tego, że wszystko jest równe i wyraźne? Podobno sztuka ma służyć do wyzwalania emocji, a może nawet uczuć. Niech zatem służy. Niech je RE GENERUJE...

 


Tekst Polskiej Agencji Prasowej (2014)

 

Granie muzyki rockowej i koncertowanie jest dla zespołu „Na Górze” pomysłem na walkę z niepełnosprawnością intelektualną. Od 19 lat zespół jest nie tylko przykładem na to, jak żyć z niepełnosprawnością. Pokazuje również, że ona w niczym nie przeszkadza.

Zdaniem Wojciecha Retza – założyciela grupy i jednego z jej muzyków - koncertowanie pozwala członkom zespołu zapomnieć o niepełnosprawności, powoduje również, że na scenie stają się oni innymi ludźmi.

Zespół „Na Górze” powstał w 1994 roku, dwa lata po rozpoczęciu działalności Teatru "Na Górze". Po sześciu latach wspólnego grania w teatrze oraz koncertowania, podjęto decyzję o zawieszeniu działalności teatru i zaangażowaniu się wyłącznie w działalność muzyczną.

„Na Górze” gra muzykę rockową z elementami wielu innych gatunków muzycznych m.in. punk rocka i reggae.

Pierwszy koncert zespół "Na Górze" zagrał na terenie Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie (wielkopolskie) w grudniu 1994. Właśnie przy tym ośrodku powstała grupa, z niego pochodzi też większość jej członków.

"Na początku w zespole było siedem osób. Później jednak z różnych powodów nasza liczba uległa zmianie. Obecnie koncertujemy w cztery, czasami pięć osób" - powiedział Wojciech Retz, który oprócz prowadzenia zespołu, jest też terapeutą w Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie.

Jak wyjaśnił, na początku chciał, aby „Na Górze” traktować na równi z kapelami złożonymi z pełnosprawnych muzyków. Potem zauważył jednak, że zespół nie powinien się bać swojej niepełnosprawności i zacząć o niej mówić.

"Zawsze chcieliśmy, żeby ludzie klaskali nam za to, że zagraliśmy dobrze, a nie z litości. Możemy pokazać zdrowym ludziom, że niepełnosprawni też potrafią się bawić i mają tę spontaniczność, której często brakuje innym. Otwarcie mówimy, że jesteśmy niepełnosprawni. Nie chodzi o robienie sensacji. Skoro robimy coś ciekawego na dobrym poziomie artystycznym, to warto zwrócić na to uwagę" - zaznaczył.

Do tej pory zespół wydał dwie płyty – „Rre generacja” i „Satysfakcja”.

"My słabo wypadamy w nagraniach studyjnych, gdzie każdy instrument rejestrowany jest osobno – to jest sztuczna praca, w której zanika żywiołowość grupy. Na płycie jest połowa energii, którą widać, gdy jesteśmy w trakcie koncertu. Niepełnosprawność idzie wtedy na bok. To niesamowite, gdy przed koncertem patrzy się jak ktoś z publiczności próbuje porozmawiać z Robertem – perkusistą zespołu, z którym trudno się porozumieć (jest niepełnosprawny intelektualnie w znacznym stopniu, nie mówi), a potem on siada za bębnami i widać jego przemianę w pełnosprawnego muzyka” - podkreśla Retz.

Zespół dwa lata temu rozpoczął pracę nad nowymi utworami. Do tej pory nagranych zostało pięć utworów, ale tym razem grupa nie rejestrowała każdego instrumentu osobno, lecz wszyscy muzycy grali w studiu razem, aby uzyskać efekt spontanicznego wykonania „na żywo”. Nie wiadomo jednak czy i kiedy płyta się ukaże – na razie utwory są publikowane w internecie.

Ostatnio zespół "Na Górze" wraz z innymi osobami niepełnosprawnymi - członkami Stowarzyszenia Na Górze w Chodzieży, samodzielnie zrealizował teledysk do utworu "Chowam się". Animację zrobiono metodą poklatkową. Została ona wyróżniona na Festiwalu Polskiej Animacji w Łodzi.

 


Fragment wypowiedzi Wojciecha Retza (2013):

 

Czym jest zespół Na Górze dla mnie?

Chłopaki mają problemy z mówieniem, myśleniem abstrakcyjnym, zapamiętywaniem tekstów… Chcąc, mimo to, grać razem z nimi muzykę, doszedłem do wniosku, że jeśli jest to problem, którego nie uda się pozbyć, to jednak warto spróbować wykorzystać to pozytywnie - z defektu zrobić efekt.

Wspólne tworzenie spektakli teatralnych, a później muzyki w zespole, nauczyło mnie oszczędności, ascetyczności formy, kondensowania tego, co chce się przekazać publiczności i odcinania niepotrzebnych, zbędnych elementów, które jedynie komplikują, zacierają TO-O-CO-NAPRAWDĘ-CHODZI w sztuce, w przekazie artystycznym, w kontakcie z publicznością, w spotkaniu.

Przecież największą siłę ma to, co jest proste. Więc gramy prosto (ja zresztą lepiej nie umiem, bo nawet „niedzielnym” muzykiem nie jestem – biorę gitarę w rękę tylko na próbie i na koncercie), śpiewamy krótkie teksty i realizujemy się dzięki temu.

W grupie Na Górze nigdy nie chodziło o perfekcję. Zamiast żmudnie ćwiczyć na próbach, zawsze woleliśmy postawić na spontaniczność, żywiołowość sceniczną... I na szczęście, zawsze udawało nam się właśnie w ten sposób ująć publiczność… Przy bezpretensjonalności chłopaków nawet najbardziej cyniczny, zblazowany widz nie ma szans…

Satysfakcja – taki tytuł nosiła nasza ostatnia płyta z 2004 roku. To jest we mnie dzięki grupie Na Górze. Nadal - po 20 latach od pierwszego koncertu.

 


Wywiad z Wojciechem Retzem dla internetowego portalu „niepełnosprawni.pl” (2014)

 

 - Jak narodziła się idea powołania do życia zespołu rockowgo ?

Grupa Na Górze wyrosła z naszych wspólnych zainteresowań, naturalnej potrzeby wspólnego grania muzyki, a nie z odgórnie zaplanowanej terapii, jakby się wydawało w związku z tym, że zespół powstał w Domu Pomocy Społecznej. Najpierw był Teatr Na Górze, który zresztą świetnie działał. To właśnie z teatrem udało nam się wyjść poza sceny „niepełnosprawnych przeglądów artystycznych” i grać jako „normalny” teatr alternatywny – np. w Teatrze Ósmego Dnia , czy na Łódzkich Spotkaniach Teatralnych. W trakcie spektakli graliśmy muzykę na żywo i w pewnym momencie zauważyliśmy, że warto robić to też niezależnie od teatru. Pierwszy koncert wykonaliśmy w grudniu 1994 roku na terenie DPS w Rzadkowie (woj. wielkopolskie), z którego pochodzi większość członków grupy. Robert – perkusista – grał wtedy pałkami na pudłach kartonowych! To był prawdziwy punk rock! Czysta, żywiołowa chęć grania i śpiewania – bez filozofii integracji, czy terapii! Podchodziliśmy do tego tak, że jeśli integracja, czy terapia się pojawi, to niejako przy okazji, jako wynik tego, co wspólnie lubimy robić będąc kumplami z zespołu. I to jest, naszym zdaniem, prawdziwa terapia i integracja – bo jeśli ktoś coś robi nie lubiąc tego, a tylko dlatego, że Mądry Pan Instruktor tak mu kazał, to jest to g. warte. Przepraszam za język, ale jesteśmy zespołem rockowym, więc nie lubimy ściemniać...

- Na kim się wzorujecie, skąd czerpiecie inspiracje?

Przed nami nie było takiej grupy! J Muzycznie to oczywiście nic oryginalnego… W każdym polskim miasteczku jest kapela grająca lepiej niż my. Hendrix grał wcześniej i NIECO ciekawiej, a Bonham z Led Zeppelin TROCHĘ bardziej rytmicznie od Roberta (choć to tylko kwestia tego, że zamiast codziennie ćwiczyć woli rozmawiać z dziewczynami).

Ale jeśli spojrzeć na Na Górze jak na zjawisko społczno-artystyczne, to (chyba) nie ma przesady w tym pierwszym zdaniu… Niewiele jest na świecie zespołów, w których grają osoby z różnymi rodzajami niepełnosprawności. Niedawno mieliśmy trasę koncertową pod nazwą Most, na której w kilku miastach Polski zagraliśmy z australijskimi hippisami (ich nazwa The Bridge dała tytuł całemu wydarzeniu) i z zespołem Remont Pomp z Gdańska (świetni! - siedzą przy wielkim stole i czarująco grają na kieliszkach! – Mikołaj Trzaska nagrał z nimi jazzową płytę). Bliżej naszego grania jest na pewno grupa niepełnosprawnych punkowców z Finlandii - nazywają się Pertti Kurikan Nimipäivät (jest film dokumentalny o nich pt. „Zespół punka”). Są bardziej od nas zwariowani! Radykalni w punk rocku! Grają sami, bez tzw. „pełnosprawnych muzyków” (jeśli oczywiście tacy w ogóle istnieją).

- Skąd pomysł nagrania płyty i społecznościowego zbierania funduszy?

My już nagraliśmy 2 płyty, ale było to dawno – w 2002 i 2004 roku. Skoro jesteśmy zespołem muzycznym, to chęć rejestracji nowych nagrań jest naturalna. Naturalna jest też chęć podzielenia się naszą twórczością z publicznością. Artysta nie istnieje bez publiczności.

Inicjatywa społecznościowego finansowania projektów artystycznych jest, naszym zdaniem, świetna. My piszemy projekty do różnych fundacji, startujemy w konkursach dotacyjnych, i często udaje nam się (jako Stowarzyszenie Na Górze, czyli nie tylko w obrębie muzyki) dostawać pieniądze na różne pomysły – możecie o tym poczytać na naszej stronie: nagorze.org

Jednak na wydanie płyty rzadko można dostać kasę z tego typu źródeł (raz nam się udało) – organizacje dające forsę preferują działania, w których bezpośredni udział nie biorą trzy osoby z niepełnosprawnościami, lecz kilkanaście/kilkadziesiąt. Dlatego próbujemy zdobyć fundusze poprzez serwis wspieramkulture.pl

Poza tym jest to duża promocja dla naszej grupy. Nawet jeśli nie uda nam się zebrać tych 5500 zł i nie wydamy teraz nowej płyty, to i tak informacja, która dociera do sporej ilości osób o tym, że w ogóle istnieje zespół Na Górze, jest dla nas ważna, bo pomaga w organizacji koncertów.

- Jakie są wasze plany artystyczne?

No właśnie takie – nagrać i wydać płytę dzięki społecznościowemu finansowaniu na wspieramkulture.pl

Nigdy nie wybiegaliśmy dalej niż kilka miesięcy w przód. Powiem więcej… Nigdy nie planowałem takiej grupy Na Górze, jaka jest obecnie… Gdyby ktoś mi powiedział te 20 lat temu (czyli wtedy, gdy graliśmy pierwszy koncert na tych kartonowych pudłach i NRD-owskiej gitarze), że Na Górze będzie grało na takim poziomie jak teraz, to popukałbym się (albo lepiej tego kogoś) w głowę!

 


Co mamy do powiedzenia o płycie MIESZANKA WYBUCHOWA'2016...?


 
Przez 20 lat (od 1994 do 2014) pokazywaliśmy, że pomimo niepełnosprawności części muzyków naszej kapeli, możemy być radośni, żywiołowi i dawać ludziom energię...
Potem (w 2014/2015) zwierzyliśmy się Wam, że oprócz posiadania tej siły (która nadal pozostała), czujemy się nieraz samotni...
Teraz mamy zamiar pokazać, że są momenty, gdy jesteśmy (grzecznie mówiąc) zdenerwowani na pewne sprawy...
I choć zapewne wielu osobom to się nie spodoba, uważamy, że mamy prawo to powiedzieć.
Bo rzeczywistość niestety nie składa się tylko z pączków...
Nieraz nadchodzi taka CHWILA, że albo się zareaguje, albo będzie się nadal śpiewało o radości ze świadomością, że zaniechało się możliwości choćby małej - ale jednak istotnej! - reakcji na syf i gnój wyrządzany ludziom (którym w tej właśnie chwili wcale nie do śmiechu).

Na pewno pojawią się zarzuty do tzw. "pełnosprawnej" części zespołu, że namawia tzw. "niepełnosprawną" część do wyśpiewywania pewnych radykalnych stwierdzeń...
Ale mamy prostą odpowiedź...
Ta tzw. "niepełnosprawna" część nie jest głupia (jak niektórym się wydaje) i często czuje i rozumie o wiele intensywniej (choć nie zawsze umie to ubrać w słowa) niż "normalna" część zespołu...
Poza tym od wielu lat powtarzamy, że nie jesteśmy zespołem "terapeutycznym".
Jesteśmy grupą RÓŻNYCH ludzi - ale nie ma tu znaczenia taka, czy siaka sprawność...
Chodzi o NORMALNE spotkanie się różnych osób, które robią to, co je kręci.
Zatem to, co gramy i co śpiewamy jest naszą, WSPÓLNĄ sprawą.
Jeśli się Wam spodoba to, co chcemy Wam na nowej płycie przekazać, to fajnie...
Jeżeli nie, to... też fajnie, bo rozumiemy, że ludzie mają różne poglądy - kwestia tylko w tym, aby się nawzajem nie napierdalali (właśnie tak to określają ci, którzy potrafią to robić innym).

A! Jeszcze jedno...
Na szczęście nadal też potrafimy zauważać piękno i dobro...
I to też będzie na tej nowej płycie :-)
MIESZANKA WYBUCHOWA - patrz: folder PŁYTY

 


"Efekt z defektu – czyli o grupie Na Górze" Wojciech Retz

Rozdział (str. 132-134) publikacji w wersji polskiej, angielskiej i niemieckiej pt.: "Perspektywa: Inkluzja - język i komunikacja w międzynarodowej inkluzyjnej pracy edukacyjnej".
Publikacja powstała w ramach dwuletniego Partnerstwa Strategicznego "Perspektywa: Inkluzja" dofinansowanego przez program Unii Europejskiej Erasmus+ oraz ze środków Polsko-Niemieckiej Współpracy Młodzieży - Berlin 2017. Całość dostępna bezpłatnie w wersji elektronicznej tutaj: https://www.kreisau.de/pl/projekty/edukacja-wlaczajaca/publikacja-perspektywa-inkluzja/

 

"Wychowałam się na muzyce klasycznej. Wobec tego rock jest dla mnie muzyką prymitywną. Ale dzięki tej redukcji, niepełnosprawni członkowie zespołu Na Górze mogą znaleźć się w jasnych regułach. Takie uproszczenie daje im swobodę twórczą, pozwala na naturalną ekspresję. I dlatego rock grany przez tę grupę jest niezwykle bogaty”.
Prof. PhDr Jana Pilátová – Akademia Teatralna w Pradze

Dlaczego gramy rocka, czy momentami punk rocka, a nie muzykę relaksacyjną, która jak się wielu instruktorom wydaje, jest najlepsza, a nawet przeznaczona dla osób z różnego rodzaju niepełnosprawnością? Bo te osoby niekoniecznie muszą być uspokajane. Chyba, że dla dobra instruktora, który woli mieć święty spokój zamiast działać. Moim zdaniem o wiele lepiej znaleźć im taką formę ekspresji, w której mogą pozytywnie, twórczo eksploatować swoje emocje i ewentualne napięcia. Najlepiej jeśli ta ekspresja wynika z indywidualnych zainteresowań konkretnej osoby, z którą chcemy współpracować.
W 2017 roku mijają 23 lata od powstania grupy Na Górze. Gdyby to, co wspólnie robimy, zostało przeze mnie narzucone lub było robione tylko po to, aby kogoś uspokoić, to nie wytrzymalibyśmy ze sobą tyle czasu. Poprzez wspólne granie muzyki, udaje nam się osiągnąć ogromną satysfakcję. Niepełnosprawność przestaje być istotna. Różnica pomiędzy pełnosprawnymi i niepełnosprawnymi członkami zespołu zaciera się. Ludzie, którzy uczestniczyli w naszych koncertach, często mówili nam, że gdy gramy, widać prawdę, szczerość, naturalność, że nie oszukujemy siebie nawzajem ani też publiczności. Dzięki temu udaje nam się bardzo szybko nawiązać entuzjastyczny kontakt pomiędzy sceną a widownią. Pomaga w tym ekspresja muzyki, którą wykonujemy. Rock, punk, to przekaz żywiołowy i – właśnie taki, jak określiła to Jana Pilátová – prymitywny. Być może dzięki temu szybciej, gwałtowniej sięgający do emocji. Publiczność na naszych koncertach przeważnie tańczy. Nie raz jednak ktoś przyznawał, że rozpłakał się podczas koncertu. Niepełnosprawność połączona z ogromną radością z życia, to paradoksalny zestaw. A przecież właśnie to połączenie tworzy jednoznaczny (!), silny przekaz płynący ze sceny. Niesamowite jest to, że udaje nam się tworzyć tak jasną, konkretną informację: można być pozytywnie nastawionym do rzeczywistości pomimo istniejących w niej trudności.
Po przyjeździe do miasta, w którym ma się odbyć koncert, po samodzielnym rozstawieniu instrumentów na scenie i po odbytej próbie z akustykiem, czyli po prostu, gdy wszystko jest już gotowe, członkowie zespołu, przeważnie z własnej inicjatywy, podchodzą do publiczności, witają się z ludźmi, próbują z nimi rozmawiać. Lubię się temu przyglądać, szczególnie próbom nawiązywania kontaktu przez naszego perkusistę, Roberta. Przeważnie widzę osoby spłoszone tym, że nie rozumieją co Robert próbuje im przekazać za pomocą niewyraźnych dźwięków i pokazywania czegoś rękami. Gdy nadchodzi czas koncertu, Robert wchodzi na scenę, siada ze perkusją i razem z innymi muzykami zaczyna grać. Gra świetnie. Jest precyzyjny. Gdy w utworze jest ustalony w toku wcześniejszych prób akcent, on go robi, gdy ma się zmienić rytm, zmienia go. Jest bardzo uważny. Ma świadomość, że to właśnie on daje rytmiczną podporę reszcie muzyków. Gdy źle zagra, rozsypie się cała kompozycja. Ale nie rozsypuje się, bo Robert jest bardzo dobrym muzykiem.
Po około godzinnym koncercie następują spontaniczne spotkania z publicznością. Ale teraz to publiczność podchodzi do nas. Ci sami ludzie, którzy nie potrafili zrozumieć Roberta przed występem, mówią, że gdy zaczął grać, otworzyły im się oczy i uszy. Ich początkowe spłoszenie, czy nawet dystans i sceptycyzm rozpłynęły się, bo Robert po prostu gra zajebiście (Szanowni Czytelnicy, proszę wybaczyć, ale to jest rock’n’roll, więc publiczność komunikuje emocje dobitnie).
W 1994 roku nikt z nas nie uwierzyłby, że Na Górze dojdzie do takiego poziomu, jaki ma dziś. Nigdy niczego nie planowaliśmy. Na każdym etapie byliśmy zadowoleni z tego, że udaje nam się robić wspólnie coś artystycznego. Mieliśmy oczywiście świadomość, że nieraz ktoś z nas się pomylił, że zagraliśmy nierówno. Ale dzięki naszej konsekwentnej pracy, z każdym kolejnym rokiem przychodziły coraz większe umiejętności muzyczne. Najważniejszy zawsze był entuzjazm, który potrafiliśmy wywołać w publiczności. Uwielbiamy gdy ludzie nas chwalą. Zawsze tyle, ile dajemy publiczności, dostajemy od niej z powrotem. Każdemu artyście jest to potrzebne. Jeśli twierdzi, że nie, to oszukuje.
Próby zawsze były trudniejsze od występów. Ile bowiem można w kółko grać tą samą piosenkę tylko po to, żeby uzyskać jak najlepszy poziom? Na początku istnienia grupy, gdy „jako tako” ograliśmy utwór, wypadaliśmy z nim na scenę i spontanicznie decydowaliśmy, czy śpiewamy 2 zwrotki, czy 3 (nasze teksty są krótkie, złożone często z jednego, powtarzanego zdania, więc mogliśmy łatwo przedłużać lub skracać utwory). Wynikało to z uważnego słuchania się nawzajem - czy tu i teraz dobrze nam się gra daną piosenkę, czy też kiepsko nam to wychodzi? Do tego dochodziła obserwacja reakcji publiczności – jeśli widzieliśmy, że odbiór jest dobry, wydłużaliśmy utwory (byliśmy równocześnie czujni, aby nie przesadzić i nie zacząć nudzić). Po pewnym czasie pojawiła się w nas naturalna chęć rozwoju i dopracowania utworów, więc próby zaczęliśmy robić częściej. Obecnie gramy mniej więcej co tydzień. Jednak próby nigdy nie zastąpią bezpośredniego, koncertowego kontaktu z innymi ludź mi, którzy przyszli na artystyczne spotkanie z nami.
W zespole dogadujemy się dość swobodnie, w tradycyjny, werbalny sposób. Nie przeszkadza w tym intelektualna niepełnosprawność części muzyków. Jedyna osoba, która nie jest w stanie swobodnie się wypowiadać, to wspomniany już Robert – perkusista. Równocześnie świetnie rozumie wszystko, co się do niego mówi. Brak możliwości prawidłowej artykulacji słów nadrabia wypracowaną przez siebie samego umiejętnością tłumaczenia tego, co chce przekazać za pomocą połączenia niewyraźnych słów i gestów. Jest (na szczęście!) uparty. Jeśli widzi, że ktoś go nie rozumie, próbuje przekazać temat stosując inne gesty. To takie nieustanne „kalambury”. Robert jest w tym świetny!
Nigdy nie mówiliśmy, że Na Górze to grupa terapeutyczna. U nas terapia wydarza się niejako sama, spontanicznie, przy okazji. Jest wynikiem koncentrowania się na pracy twórczej, na realizacji naszej wspólnej pasji. Dlatego zamiast słowa „terapia” wolę słowo „rozwój”.

Ten rozwój był u nas powolny. To chyba dobrze. Na szczęście nikt od nas nie wymagał popisywania się perfekcją – rozwijaliśmy się tak, jak nam się chciało. Najważniejsze jest właśnie to, że nasz rozwój był wolny od zmuszania kogokolwiek do czegokolwiek. Piękny, bo zaskakujący nas samych.

Teraz będzie zakończenie :-)
Jeśli oczekujecie Państwo, że powiem Wam „jak to się robi”, to (oczywiście) mylicie się. Grupa Na Górze to spotkanie wyjątkowych osobowości, które pomimo swych defektów (różnych – nie tylko wynikających z niepełnosprawności, bo przecież tzw. „pełnosprawni” członkowie zespołu również je mają), wykorzystują swoje indywidualne zdolności artystyczne we wspólnej, twórczej pracy. W ten sposób z defektu robią efekt. Jeśli chcielibyście zrobić w innej grupie ludzi dosłownie to, co my – tylko dlatego, że są to osoby z niepełnosprawnościami – to lepiej idźcie z nimi na wyprawę w góry albo najlepiej łowić ryby! Wtedy mniej zmęczycie siebie i przede wszystkim ich.
Zawsze bowiem to, co robimy powinno być dostosowane do człowieka, a nie odwrotnie. Jeśli chcemy się porozumieć z drugą osobą – z tego względu, że jest z nią utrudniony kontakt, albo może lepiej dlatego, że to ktoś ciekawy – należy poszukać wspólnych zainteresowań. W różnorodnych dziedzinach. Wówczas kontakt zaczyna się otwierać ot tak – przy okazji realizacji odkrytej pasji. Wtedy, robiąc razem coś artystycznego, publiczność będzie klaskać za porządną robotę, a nie z litości.

 


Oni zburzą ci system pracy!
Gra w zespole może być czymś więcej niż terapią dla osób z niepełnosprawnościami.

O podejściu do pracy opartym na poszukiwaniu potencjału w mieszkańcach, uważności oraz występie w Mam talent! – opowiada Wojciech Retz, terapeuta zajęciowy w Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie, instruktor teatralny i gitarzysta zespołu Na Górze.
Rozmawia: Dominika Dymek-Kryger
"Dom Pomocy Społecznej - Magazyn Dyrektora" nr 2/2020, Oficyna MM Wydawnictwo Prawnicze

Dominika Dymek-Kryger: Udział zespołu Na Górze w programie Mam talent! to prezent z okazji Waszego 25-lecia na scenie. Co Państwa przekonało, aby tam wystąpić?
Wojciech Retz: Na początku nie chcieliśmy tam się zgłaszać. Dopiero gdy Renata Kijowska z TVN-u zrobiła o nas film dokumentalny, zaczęliśmy otrzymywać propozycje wzięcia udziału w programie. Wcześniej odmawialiśmy, co wypływało z naszych obaw, że gdy osoby z niepełnosprawnościami biorą udział w jakichkolwiek konkursach, to są traktowane inaczej, z litością, nigdy nie spogląda się na tych wykonawców tak samo jak na tzw. pełnosprawnych artystów – to niestety często się zdarza. Nie chcieliśmy znaleźć się w takiej sytuacji. O sprawie zacząłem jednak mówić znajomym. Pomyślałem, że powiedzą: „Dobrze zrobiliście, jesteście przecież bardziej alternatywni”.

A jaka była reakcja znajomych? Podzielali Pana pogląd?
Okazało się, że nie. Kilku powiedziało: „Wiesz, warto się zgłosić”. Przekonał mnie Grzegorz Kwiecień, współorganizator festiwalu Unsound, który stwierdził, że możemy grać wszędzie, bo nasza naturalność nas zawsze obroni, a występ w Mam talent! pokaże, że z osobami z niepełnosprawnościami można pracować – nie głaskać ich po głowach, nie traktować w infantylny sposób, ale normalnie, szczerze, bez litości. Kiedy kolejna osoba zadzwoniła z TVN-u, zgodziłem się i omówiłem z nią zasady. Nie chciałem, aby zrobiono z nas widowisko, ale żeby pozwolono nam na pokazanie siebie i na niezależność.

Jak wspomina Pan te występy?
Na castingu, który jest zawsze nagrywany, podchodziłem do nich swobodnie, natomiast później w programie na żywo byłem zestresowany, bo nie byłem pewien, co chłopcy zrobią, a przecież nie można tego wyciąć. Gdy dyrektor programowy TVN-u Edward Miszczak zapowiadał nowy sezon stacji, wspomniał o nas – o zespole z DPS-u, który burzy ich system pracy – mówił to jednak w dobrym kontekście. Faktycznie, Adam i Robert (wokalista i perkusista) zawsze wychodzą poza schematy, są spontaniczni i żywiołowi niezależnie od tego, gdzie się znajdują.

Jak udało się Wam wytrzymać ze sobą ponad 25 lat?
Nie myślałem, że to aż tyle potrwa. Nie wiem jednak, co będzie za jakiś czas. Niektóre zespoły wypalają się po kilku latach, ludzie nie wytrzymują współpracy ze sobą. My po prostu jesteśmy przyjaciółmi z zespołu, mimo że pracuję w DPS-ie, w którym mieszkają Robert i Adam. W momencie wyjazdu na koncert czy na próbę przestaję być pracownikiem, ale jestem za chłopaków odpowiedzialny. Nie wytrzymalibyśmy tak długo ze sobą, gdyby nie wymiana energii. Być może biorę jej od nich więcej, niż sam im daję. Nasza gra w zespole nie jest jednak terapią dla osób z niepełnosprawnościami.

Czyli nie jest to tylko proces terapeutyczno-muzyczny? Od początku widział Pan w tych osobach potencjał?
Ponad 25 lat temu spotkałem się z Robertem w DPS-ie. Dałem mu kartonowe pudła i pałki od cymbałek, bo wcześniej usłyszałem w stołówce, jak coś rytmicznie wystukuje. Gdy inny członek zespołu został przyjęty do naszego DPS-u, nie mówił, ale pewnego dnia zauważyłem, że coś sobie podśpiewuje, więc zagrałem na gitarze, a on zaczął śpiewać. Dokładnie 23 grudnia 1994 r. wystąpiliśmy na pierwszym koncercie w DPS-ie. Nie myślałem, że to będzie zespół ani rodzaj terapii. Nie postrzegałem tego w ten sposób.

Pana wykształcenie nie jest typowo terapeutyczne?
Nie jest: skończyłem pedagogikę k.o., pracowałem wcześniej w domach kultury, gdzie przygotowywałem spektakle teatralne, nigdy nie patrzyłem na swoją pracę jako na możliwą formę terapii. Nie miałem oporów, by występować w teatrze czy grać w zespole z osobami z niepełnosprawnościami. Do dziś uważam, że niepełnosprawność nie jest główną cechą tych osób. Niestety, typowe myślenie społeczeństwa jest inne.

Jak Pana zdaniem postrzegane są osoby z niepełnosprawnościami?
Robert, nasz perkusista, jest przeważnie postrzegany jako osoba z niepełnosprawnościami, która świetnie gra na perkusji. Dla mnie jest inaczej – to świetny perkusista, którego jedną z wielu cech jest to, iż w pewnych obszarach jest niepełnosprawny. Jasne, że nie każda osoba z niepełnosprawnościami ma w sobie tak wyraziste, genialne cechy jak Robert, ale myślę, że zawsze warto próbować nie skupiać się tak bardzo na niepełnosprawności. Jest ona dominująca, bo myśląc o tych osobach i mówiąc o nich, stawiamy akcent właśnie na niej. Dobrze by było jednak nieco się od niej zdystansować. Przecież tak naprawdę za jakiś czas wszyscy możemy być osobami z niepełnosprawnościami: seniorami, którzy mają różne schorzenia wynikające z wieku. Kiedyś denerwowało mnie, że postrzegano nas jako zespół osób z niepełnosprawnościami, teraz już się z tym pogodziłem. Niepełnosprawność jest niewątpliwie naszym wyróżnikiem, ale zapracowaliśmy sobie na to, żeby dla otoczenia przede wszystkim liczyło się, jak gramy. A najpiękniejsze w naszej działalności są sytuacje, gdy po koncercie podchodzą do nas osoby pełnosprawne i mówią, że daliśmy im radość życia i siłę.

Zdarzyło się Panu, by w sposób symboliczny „walczyć”, aby zmieniło się postrzeganie osób z niepełnosprawnościami w społeczeństwie?
Długo wahałem się, czy walczyć. Krzysiek (klawiszowiec) stwierdził, że powinniśmy śpiewać o problemach społecznych. Pomyślałem wtedy, że Adam tego nie zrozumie, bo jego niepełnosprawność intelektualna jest dość duża. Nie chciałem włożyć w jego usta tego, co właściwie sam chciałem powiedzieć – to przecież nie w porządku. Tworząc utwór Walczyk z debilem, dużo więc w zespole dyskutowaliśmy, tłumaczyliśmy sobie kontekst jego powstania. Chcieliśmy poprzez tak dosadny utwór odpowiedzieć na słowa pewnego polityka wypowiedziane o osobach z niepełnosprawnościami. Adam na początku bał się, czy tak można, czy nie pójdziemy do więzienia, czy ktoś się nie obrazi. Ostatnią zwrotkę ułożyliśmy więc taką: „Na ogół jesteśmy grzeczni, lecz teraz śpiewamy tak, aby nas zrozumiał ten, komu kultury brak”. Nie oczekiwałem, że ten utwór coś zmieni, ale uznałem, że osoby z niepełnosprawnościami powinny poinformować społeczeństwo, że nie zgadzają się na takie traktowanie. Negowanie wartości osób z różnymi rodzajami niepełnosprawności i ich praw do normalnego funkcjonowania w społeczeństwie jest prymitywne. Nie powinno się też ich infantylizować. Borykają się one często z samotnością, brakiem partnerki czy partnera. Wszystko jedno, w jak cudownym mieszkałyby DPS-ie, mogą czuć się samotne – takie problemy dnia codziennego także podejmujemy w naszych piosenkach.

Jak układa się Pana współpraca z dyrektorami DPS-ów?
Zagraliśmy wiele koncertów na tzw. imprezach integracyjnych dla środowiska osób z niepełnosprawnościami. Nasz repertuar jest różnorodny, możemy dostosować go do okoliczności, np. na pikniku rodzinnym gramy lżejsze utwory. Czasem osobom, które chciałyby, aby nasz koncert odbył się w DPS-ie, wydaje się, że przyjedziemy, rozstawimy się i od razu zagramy. Niestety, tak to nie wygląda – nie jesteśmy w stanie zagrać w świetlicy czy w jadalni. Jasne, moglibyśmy, ale przez taką prowizorkę wypadlibyśmy przeciętnie. Nie robimy z siebie gwiazd, które potrzebują tony sprzętu. Nie mamy wygórowanych wymagań, chcemy tylko pokazać ludziom, że gramy dobrze i profesjonalnie. Jako menedżer zespołu jestem w stanie zawsze się dogadać. Dobrym rozwiązaniem jest współpraca DPS-u z domem kultury w danym mieście czy na terenie gminy i zorganizowanie tam koncertu – instytucje te mają odpowiednie warunki, a przy okazji mieszkańcy DPS-u mają okazję, by na chwilę z niego wyjść.

Jakie inne kwestie dotyczące koncertów są dla Państwa ważne?
Ostatnio dochodzą do nas opinie, że jesteśmy drodzy. Prawdą jest, że na scenie dobrze się bawimy, ale też mamy konkretną pracę do wykonania. Skoro występujemy na równi z innymi zespołami, to dlaczego mamy grać za darmo? Oczywiście, znamy realia finansowe i potrafimy czasem negocjować. Przede wszystkim jesteśmy demokratycznym zespołem. Nie jest tak, że zabieram pieniądze, a Robertowi czy Adamowi, którzy są osobami z niepełnosprawnościami, kupuję np. cukierki. Dzielimy się wynagrodzeniem, chłopakom dzięki temu żyje się w DPS-ie lepiej.

Zna Pan inne zespoły powstałe w polskich DPS-ach?
Zespół Remont Pomp z Trójmiasta, który gra tzw. muzykę ilustracyjną (np. na kieliszkach, butelkach, misach, mają też kilka afrykańskich drewnianych instrumentów). Ich gra jest na bardzo dobrym poziomie. Występowaliśmy razem na kilku koncertach w Warszawie, Krakowie i we Wrocławiu, ostatnio w Operze Leśnej w Sopocie.

Co się dzieje, gdy po koncertach opadają emocje? Jak Pana koledzy przeżywają powrót do DPS-u, do rzeczywistości?
Pamiętam nasz pierwszy wyjazd z DPS-u na festiwal (restauracja, hotel, dużo ludzi na koncertach – takie były okoliczności), Adam wtedy strasznie płakał, że musi wrócić do DPS-u. Teraz powroty są normalne, chłopaki wiedzą, że za jakiś czas znów wyjadą. Zbudowali sobie w DPS-ie fajną rzeczywistość. Robert chodzi do pani Reni (szwaczki), pomaga jej naprawiać ubrania lub szyć ozdoby, świetnie sobie radzi z maszyną do szycia. Adam z kolei codziennie rano pokonuje 2 km do pobliskiej wsi, skąd dojeżdża do Piły, gdzie pracuje w kuchni w przedszkolu. Jest tam potrzebny, nie zatrudniono go tam „na pokaz”. Obaj mają więc po prostu do czego wracać. Nieraz Adam nie chce nawet jechać na koncert, który ma się odbyć w dniu powszednim, kiedy on chodzi do pracy. Nie dlatego, że musi, ale dlatego, że to lubi. Praca w przedszkolu jest dla niego bardziej atrakcyjna niż wyjazdy, bo jest codzienna, widzi w niej sens, czuje się sprawczy i potrzebny, a na koncerty to okazjonalne urozmaicenie. Cudownie gdy osoby z niepełnosprawnościami mają jakieś zaczepienie w rzeczywistości i możliwość pracy, bo to nadaje ich życiu sens.

Praca osób z niepełnosprawnościami nie jest łatwym tematem, chociażby dlatego, że często mierzą się one z obawami dotyczącymi utraty świadczenia. Co Pan sądzi na ten temat?
Jest jeszcze taki paradoks, że osoba, która mieszka w DPS-ie i pracuje, musi oddać do starostwa jakąś część tego, co zarobi. Dopiero w momencie, gdy wynagrodzenie przekroczy cenę pobytu mieszkańca DPS-u na miesiąc, może zarabiać 100 proc. swojej pensji. Osoby z niepełnosprawnościami nie są naiwne, czasem im się kompletnie nie opłaca, żeby pracować. Ich zaangażowanie jest o wiele większe niż otrzymywane wynagrodzenie. Oczywiście, wspaniale, gdy mieszkaniec wychodzi z DPS-u, przebywa w innym środowisku, ma poczucie sensu tego, co robi. Inną kwestią jest to, że osoby w tzw. normie intelektualnej bywają roszczeniowe – miewa to swoje dobre strony, bo pomaga im w wywalczeniu sobie pewnych spraw, ale czasem, gdy przesadna, bywa dość trudną cechą. Na pewne rzeczy trzeba jednak zapracować, niepełnosprawność z tego nie zwalnia.

Zna Pan jakieś przykłady dobrych praktyk w tym obszarze?
Kiedyś myślałem, że u nas w DPS-ie spośród 66 mieszkańców może 10 nadawałoby się do pracy. W warunkach niemieckich, poprzez odpowiednie dostosowanie miejsc pracy i zupełnie inne podejście, te proporcje są odwrócone. Tam jest tak, że maszyny są dostosowane do możliwości człowieka. Gdy osoba z niepełnosprawnością potrafi np. jedynie poruszyć ręką i nacisnąć palcem na przycisk, to przez jakiś czas pracuje, korzystając z tej umiejętności. U nas z kolei takie osoby najczęściej całe dnie leżą lub siedzą na kanapach. Dla mnie to był szok, że można sprawić, by niemal wszyscy mieszkańcy pracowali. Są oni dowożeni do zakładu pracy lub ten zakład znajduje się przy DPS-ie. Z jednej strony ktoś mógłby pomyśleć, że to przesada. Z drugiej zaś mieszkańcy nie leżą całe dnie bezczynnie, nie usychają jak warzywa. Nasze podejście ma wpływ na to, jak zachowują się mieszkańcy. Zdarza się, że pracownicy, którzy codziennie z nimi przebywają, nie dostrzegają już pewnych rzeczy, wydaje się im, że wiedzą wszystko o danym mieszkańcu – np. że jest to osoba z niepełnosprawnością, więc pewne rzeczy może zrobić, a innych nie. Nieraz sposób, w jaki postrzegamy mieszkańca, zawęża możliwości współpracy z nim. Dlatego sądzę, że potrzebna jest czasami perspektywa osób z zewnątrz, zwykła wymiana doświadczeń.

Jest Pan organizatorem m.in. Święta Wrażliwości. Proszę nam opowiedzieć, na czym ono polega?
To cykliczne wydarzenie, zapoczątkowane jeszcze, gdy pracowałem w domu kultury. Organizowałem je potem w DPS-ie. Podczas jednej imprezy oferujemy różne formy artystyczne i pozaartystyczne, np. happening, spektakl, film artystyczny, lot balonem, wystawę, odczyt poezji, koncert, warsztaty itd. Nieraz, ze względu na brak środków finansowych, jesteśmy zmuszeni uruchamiać swoją kreatywność: np. bierzemy materiały od szwaczki i rozwieszamy je między drzewami w parku, znajdującym się przy DPS-ie, tworząc swoisty labirynt. Osoby odwiedzające DPS miały możliwość wyboru z oferty czegoś dla siebie, bo niektóre wydarzenia odbywały się równolegle. Robimy to dla wszystkich, nie tylko dla osób z niepełnosprawnościami. Chodzi nam zwłaszcza o rozwijanie wrażliwości na sztukę, o przeżywanie i doświadczanie jej w różnych formach. To też doskonały sposób proponowania mieszkańcom różnorodnych form artystycznych i aktywizowania ich zgodnie z tym, czego oczekują. Cokolwiek robimy z osobami z niepełnosprawnościami (nurkowanie, żeglowanie, ceramika artystyczna itd.), kwintesencją powinno być spotkanie z drugim człowiekiem.

Z jakich rozwiązań może skorzystać pracownik DPS-u, aby wdrożyć do pracy takie podejście: oparte na wymianie energii, otwartości, czerpaniu z potencjału ludzi, z którymi się przebywa?
Nie mam takiej rady, ale opowiem pewną anegdotę. Jakiś czas temu młodzi mężczyźni mogli odpracować służbę wojskową w naszym DPS-ie. W tym samym czasie przychodziły do nas osoby po pedagogice specjalnej, świeżo po studiach. Od jednej z nich usłyszeliśmy po dwóch miesiącach pracy, że się zwalnia. Osoba ta stwierdziła, że nie jest w stanie niczego zrobić z naszymi mieszkańcami, bo są oni tak bardzo niepełnosprawni, że nie może z nimi pracować metodami, których nauczyła się w szkole. Z drugiej strony byli w DPS-ie mężczyźni, którzy uciekli od służby wojskowej do nas i – wbrew pozorom – oni świetnie radzili sobie z naszymi mieszkańcami, w większości poszli potem na studia, dokształcali się. Pomyślałem wtedy, że dobrze, iż tamta osoba odeszła, być może w innej pracy mogła stosować metody, o których mówiła. Przede wszystkim męczyłaby się tutaj i mieszkańcy męczyliby się z nią. Co było cechą wspomnianych przeze mnie chłopaków? Myślę, że uważność na drugiego człowieka, która uczy tego, jak można z kimś pracować. Dzięki niej wytwarzamy sobie metody dostosowane do konkretnego mieszkańca.

Na co Pana zdaniem powinni zwracać uwagę pracownicy DPS-ów, gdy przygotowują zajęcia dla mieszkańców, a czego unikać?
Pracownicy nie powinni próbować zastosować wszystkiego, czego nauczą się np. na szkoleniu, do wszystkich mieszkańców domu. Gdy zastosuje się wybraną technikę (ale na zasadzie jeden do jednego), bez względu na indywidualne potrzeby i zdolności mieszkańców, można zrobić krzywdę i komuś, i sobie samemu. Szybko w ten sposób pracownik wyeksploatuje się z energii. Ważne, aby być animatorem, który z potencjału ludzi buduje swoje metody pracy. Warto po prostu dostosowywać zajęcia do zainteresowań mieszkańców, nie robić czegoś, co kompletnie nikomu nie pasuje. Przykładowo my ostatnio zorganizowaliśmy nurkowanie, choć oczywiście, że nie dla wszystkich 66 osób z DPS-u. Uczestniczyły w nim te osoby, które chciały i mogły, miały odpowiednie predyspozycje. Innym przykładem jest organizacja wycieczki rowerowej dla siedmiu osób, bo pozostałe np. nie potrafią jeździć na rowerze. Jest też druga ścieżka: można pokazywać mieszkańcom coś nowego, ale nie za wszelką cenę.

Jak Pan uważa, jak wygląda prowadzenie arteterapii w DPS-ach?
Myślę, że jest mnóstwo wspaniałych form warsztatowych, z których korzystają mieszkańcy. W DPS-ie czasem nie ma możliwości zatrudnienia wielu terapeutów zajęciowych, specjalistów od wszystkiego, dobrze więc, jeśli taki terapeuta (w DPS-ie jest jeden, czasem dwóch lub trzech) umie proponować różne formy zajęć i odpowiednio je dostosowywać. Wspaniale, jeśli terapeuta jeździ na warsztaty nie tylko ze swojej dziedziny, ale i inne, spoza obszaru dotychczasowych zainteresowań. Dobrze też, gdy pracownik DPS-u potrafi odnaleźć w sobie różnorodność, jest twórczo elastyczny i otwarty na to, co nowe.

Co w niektórych sytuacjach może hamować tę elastyczność i aktywność pracowników?
Dużym problemem są finanse: jeśli pracownik zarabia na cały etat w DPS-ie najniższą krajową, wówczas to, o czym mówiłem wcześniej, nie ma racji bytu. Na 1000 DPS-ów takich bardzo aktywnych ludzi z pasją będzie mało. Lub odwrotnie: będzie ich dużo, ale będą pracowali tylko dlatego, że kieruje nimi pasja – szkoda, że nie są za to dowartościowani finansowo. To ogromna niesprawiedliwość. Pracuję w DPS-ie na pół etatu tylko dlatego, że uwielbiam przebywać z tymi ludźmi, uwielbiam z nimi pracować, ale finansowo mi się to kompletnie nie opłaca. Niestety, w DPS-ach jest obecnie duża rotacja instruktorów terapii zajęciowej czy innych pracowników. Ludzie, chociaż kochają swoją pracę, niestety odchodzą z powodu niskich zarobków. Niektórzy zostają, mają satysfakcję, uśmiech mieszkańca staje się dla nich dodatkowym wynagrodzeniem, trudno jednak stwierdzić, jak długo będą na tym bazować. Nie ma mowy o szybko wypalającym się poświęcaniu instruktorów i innych pracowników DPS-ów, gdy przychodzą tam i realizują pasje, mając radochę robienia wspólnie z mieszkańcami czegoś sensownego, a potem wracają do swoich domów i cieszą się, że oprócz poczucia spełnienia – przynoszą do niego też sensowne wynagrodzenie. To taka piękna wizja na koniec.